Przez Spisz z namiotem. Zachody i wschody, podejścia i zejścia.
Moderatorzy: HalinkaŚ, Moderatorzy
Przez Spisz z namiotem. Zachody i wschody, podejścia i zejścia.
Spisz odwiedzałem wielokrotnie, przy czym niemal zawsze była to jego słowacka część. Polskiego Spiszu* prawie nie znam, a jego pasm górskich już wcale! W sierpniu nadarzyła się okazja, aby to zmienić, więc chętnie z niej skorzystałem.
Autobusem docieramy z Neską do Bukowiny Tatrzańskiej. Na szczęście będziemy w niej tylko kilka minut, bo kawałek od przystanku znajduje się most nad Białką, stanowiącą granicę między Podhalem a Spiszem.
Dziś wiele osób już o tym nie wie, ale Spisz aż do końca I wojny światowej stanowił część Królestwa Węgier. Jego historia biegła inaczej niż sąsiedniej Małopolski, był to region z nieco inną kulturą, architekturą, gwarą zupełnie różną od podhalańskiej, z innymi strojami ludowymi. Ludność, w przeciwieństwie do terenów pod Tatrami, była wymieszana narodowościowo, choć na terenie należącym do Polski w mniejszym stopniu. Tymczasem współcześnie można odnieść wrażenie, że te różne krainy zlały się w jedno: reklamy informują ciągle o czymś "najlepszym na Podhalu", poleca się podhalańską kuchnię, a domy usiłują naśladować styl pseudo-zakopiański; nawet chyba niektórzy autochtoni uwierzyli, że są góralami tatrzańskimi...
To zupełnie tak, jakby w Katowicach chwalono się, że sprzedają najsmaczniejszą pizzę w Zagłębiu Dąbrowskim, a osiedla budowano tak fajnie jak w Sosnowcu .
Pierwszą wioską na spiskim brzegu jest Czarna Góra (słow. Čierna Hora, węg. Feketebérc, niem. Schwarzberg). Uczciwie trzeba przyznać, że kompletnie z zewnątrz kompletnie bezpłciowa i wyludniona o tej porze, pomijając kilka cygańskich dzieciaków przyglądających się nam z zainteresowaniem.
Jeden z głównych powodów odwiedzin tego regionu - widoki na Tatry. Będą nam towarzyszyć przez pięć kolejnych dni.
Skręcamy w boczną drogę, tak jak czerwony szlak. Chcąc nie chcą człowiek ciągle odwraca wzrok na prawo, gdzie nad Tatrami mocno się kłębi. Oczywiście prognozy na dziś zapowiadały popołudniowe burze i u nas, ale tak było podczas każdego poprzedniego wyjazdu, więc mamy nadzieję, że się nie sprawdzą.
Rzepiska (słow. Repiská, węg. Répásfalu, niem. Reps) mają kilka części.
Przy skrzyżowaniu stoi biała kapliczka z 1928 roku z napisem w języku słowackim. Również na cmentarzu dominują słowackie groby, także współczesne.
W Polsce mieszka kilka tysięcy osób deklarujących słowacką narodowość, z tego niemal wszyscy na Spiszu i Orawie, która także była węgierska do 1918 roku. Są raczej nieobecni w mediach i polityce, ale turysta z dobrym okiem znajdzie w terenie ślady ich istnienia...
Rzepiska mają trochę drewnianych domów oraz zagród z tego budulca.
Jest też otwarty sklep. Inez sugeruje, aby do niego nie wstępować, tylko zrobić postój później. Tak też zrobiliśmy, czego potem żałowałem jak wszystkich grzechów .
Zaczynamy wdrapywać się na górę...
Przed wyjazdem chciałem rozeznać się w geografii polskiego Spiszu, aby sprawdzić w jakie dokładnie góry jedziemy. Wiadomo, że Karpaty, ale co jeszcze? Wyszło, że geografowie wydzielają tu przeważnie dwa pasma:
* Pieniny Spiskie będące, jak sama nazwa wskazuje, częścią Pienin,
* i Magurę Spiską. Ta wchodzi w skład Pogórza Pienińskiego, to z kolei w skład Pogórza Spisko-Gubałowskiego, a to stanowi fragment Obniżenia Orawsko-Podhalańskiego. Uff .
W każdym razie i tak zaliczę nowe pasmo górskie, bo na Magurze nigdy nie byłem. A ponieważ część ekspertów wykrawa z Magury jeszcze Zamagurze Spiskie (leżące między Pieninami a Magurą Spiską), czyli obszar na którym właśnie jesteśmy, zatem odkryję dwa dziewicze dla mnie górskie rejony .
Pierwszy cel dzisiejszego dnia to Sarnowska Grapa (936 metrów). Byłem przekonany, że na szczycie stoi kapliczka, a okazała się nowym przeszklonym domem w modnym stylu.
Kaplica znajduje się kawałek dalej. Daje trochę cienia, więc się przy niej zatrzymamy.
Czas wyrównywania oddechu można przeznaczyć na przyjrzenie się dokładniej tatrzańskim zygzakom. Najbardziej charakterystyczne są szczyty Tatr Bielskich z najwyższym Hawraniem. Na lewo od niego Płaczliwa Skała (u Słowaków zazwyczaj znana jako Ždiarska vidla). Na prawo, z wierzchołkiem zakrytym chmurami, duma Tatr Wysokich - Lodowy Szczyt. Są naprawdę blisko nas - 13-19 kilometrów.
Na drugim zdjęciu w prawej części Rysy i Wysoka, a w lewej lekko zachmurzony Gerlach. Dzieli nas od siebie nieco ponad 20 kilosów... Nie pamiętam, kiedy ostatni raz byłem tak blisko Tatr, ale daaaawno temu . Muszę przyznać, że ładnie to wygląda.
Idziemy dalej. Przy niewielkim przysiółku postanowiono kolejną kapliczkę. Według legendy uczynili to zbójnicy trawieni wyrzutami sumienia. Podobnie jak poprzednia stoi ona przy tzw. Drodze Umarłych - zanim w okolicznych wioskach pobudowano kościoły, to wierni uczęszczali do świątyni w Łapszach Wyżnych. Tam także odprowadzali swoich zmarłych - niemało, bo przez 12 kilometrów.
Krzyżujemy się ze szlakiem niebieskim, po czym postanawiamy skorzystać ze ścieżki rowerowej prowadzącej przez Kuśnierzów Wierch, która jednak w terenie jest słabo oznaczona. Plan wyprawy nakreśliła Neska i wyszło jej to bardzo zgrabnie, bowiem ten odcinek znowu jest bardzo widokowy, a do tego przypomina Beskidy .
Na polu kilkuosobowa rodzina zbiera zboże. Tatry chwilowo zostały w tyle, coraz ciemniej nad nimi, ale mam prawie pewność, że złe chmury do nas nie dotrą.
Zaliczamy las z niedużą ilością błota i znowu jesteśmy na rozległych polanach. Tym razem mamy widoki w drugą stronę - na Gorce. Łatwo rozpoznawalne są Lubań i Gorc z nowymi wieżami widokowymi.
Objawia się także nasze dzisiejsze miejsce noclegowe - Grandeus. Wzniesienie z nadajnikiem.
Z tego miejsca jestem trochę rozczarowany - jak na, podobno, świetny punkt widokowy spodziewałem się czegoś bardziej wybitnego. Na pocieszenie zostaje fakt, że może to tylko tak wygląda, bo patrzymy na niego z góry.
Schodzimy w dolinę Łapszanki, a ponieważ pora jest młoda, więc robimy popas na środku łąki. Jest bosko!
Są Pieniny "właściwe" - Trzy Korony, 19 kilometrów od nas. Za nimi Beskid Sądecki i Radziejowa (ponad 30 kilometrów).
Dobra, teraz jednak wychodzi, że Grandeus jednak nie jest taki płaski, jak się chwilę wcześniej wydawał!
W dole leżą Łapsze Wyżne (słow. Vyšné Lapše, węg. Felsőlápos, niem. Oberlapsch). Cywilizacja!
Na drodze, którą wytyczyli jeszcze Niemcy w 1944 roku, panuje niesamowity ruch (nie dajcie się nabrać zdjęciu ). Ludzie jadą tam i z powrotem, seriami po kilkanaście-kilkadziesiąt samochodów. To jedna z dwóch głównych arterii komunikacyjnych polskiego Spisza.
Tym razem zaglądamy do sklepu po uzupełnienie zapasów. Siadamy następnie chwilę na przystanku autobusowym, a ja podchodzę jeszcze do barokowego kościoła z XVIII wieku.
Pod ścianami nagrobki dawnych proboszczów. Napisy są po łacinie, ale nazwiska i nazwa miejscowości odmieniona z wariantu węgierskiego - Felső Láposensis. Z drugiej strony muru widzę kilka starych chat.
Końcowym wysiłkiem piątkowego popołudnia będzie wejście na Grandeus. Ktoś gdzieś napisał, że zajmuje to 10 minut... Chyba na niezłym spidzie. Odległość nie jest duża, ale podejście daje w kość, a zwłaszcza z ciężkimi plecakami z dołożonym namiotem.
Skręcająca na południe Łapszanka, z prawej Kuśnierzów Wierch.
Nadajnik coraz bliżej...
Wreszcie wyłażę obok dużego drzewa z zaniedbanym krzyżem. Od razu spoglądam w stronę północną, ale tam widać głównie stawiane nowe domki nad Dursztynem.
Czekając na Neskę kręcę się po wierzchołku o dziwnej nazwie... przez cały wyjazd nie mogłem jej dobrze zapamiętać i ciągle mówiłem o niej "Gaudemus" od Gaudeamus Igitur . Ciekawe jakie ma źródła, tak różni się od innych nazw Spiszu...
Grandeus to rzeczywiście doskonałe miejsce do podziwiania Tatr. Oprócz zdjęcia z panoramą zamontowano bezpłatną lunetę.
Do tego postawiono niewielką wiatę i miejsce na ognisko z grillową kratą. Można? Można... Ponoć odbywają się tu nawet imprezy gminne. Nie zapomniano o koszu na śmieci, regularnie opróżnianym, co nie zmienia faktu, że ludzie i tak syfią. Brakuje jedynie wychodka...
Po dotarciu Neski rozkładamy namiot, bo miejscówka wydaje się idealna . Potem idę szukać drewna na ognisko, z czym jest problem, gdyż drzew w okolicy jak na lekarstwo. Odnajduję je dopiero kilkaset metrów dalej - niewiele tego, lecz powinno starczyć. Trochę patyków znajduję też bliżej przy krzakach, służących jako toaleta... Chyba ktoś je sobie schował... W poszukiwaniach towarzyszą mi dwa psy, które pojawiły się znikąd. Ewidentnie próbowały się do mnie przyczepić, nie rozumiały, że mają spadać, dopiero swojskie "raus!" pomogło. Grandeus jest zryty pozostałościami niemieckich okopów, może więc taki język bardziej przemawia?
Obawiałem się dużej frekwencji w tym miejscu, ale na szczęście byłem w błędzie. Na początku zastałem tam dwie rowerzystki - matkę głośno opieprzającą swoją córkę. Po jakimś czasie od strony Dursztyna dotarła rozkoszna parka z mężczyzną, który odkrywczo zawołał: "Kochanie, stąd widać góry" oraz "tędy biegł czerwony [szlak]" (biegnie dalej, ale trzeba podejść do drzewa). Jeszcze później wdrapała się rodzina z dziećmi - ojciec z lekką zazdrością spojrzał na namiot i wspominał coś o burzy, lecz nas nie przestraszył. Już po zmroku przypałętał się debil na motocyklu, ale podobnie jak poprzednicy szybko zniknął. Zostaliśmy sami.
Pora na zachód słońca. Chować się będzie za nie byle jakim szczytem, bo za Babią Górą (50 kilometrów)!
W zestawie dostajemy Pilsko (65 kilometrów).
Czas start!
Nastała przyjemna szarówka. Zrobiło się też prawie cicho, tylko w Łapszach ktoś długo kosił swój trawnik, a niosło się to aż do góry.
Z tatrzańskiej strony znowu najlepiej widać Bielskie oraz Lodowy Szczyt.
Drewno jest suche, więc ognisko rozpala się bardzo szybko. Na kratę lądują kiełbaski oraz pierogi plus kilka kromek chleba z włoskim serem.
W nocy kilkukrotnie budzi mnie mocny ból pleców. Starość nie radość albo klątwa Lecha z forum, który przestrzegał przed podróżami z ciężkim plecakiem. Już kilka osób dopadła.
Budzik nastawiamy na 5.15, tuż przed początkiem sobotniego dnia.
Tatry szału nie robią, ale na północy i wschodzie pływają morza mgieł!
Rusza spektakl poranny...
Usatysfakcjonowani wracamy do namiotu na dalsze spanie, nie mamy sił czekać, aż Tatry się doświetlą. W kolejne dni będzie ku temu jeszcze okazja .
-----
* Według PWN poprawna jest zarówno odmiana "Spisza" jak i "Spiszu", zatem będę stosował je zamiennie w zależności od humoru.
Autobusem docieramy z Neską do Bukowiny Tatrzańskiej. Na szczęście będziemy w niej tylko kilka minut, bo kawałek od przystanku znajduje się most nad Białką, stanowiącą granicę między Podhalem a Spiszem.
Dziś wiele osób już o tym nie wie, ale Spisz aż do końca I wojny światowej stanowił część Królestwa Węgier. Jego historia biegła inaczej niż sąsiedniej Małopolski, był to region z nieco inną kulturą, architekturą, gwarą zupełnie różną od podhalańskiej, z innymi strojami ludowymi. Ludność, w przeciwieństwie do terenów pod Tatrami, była wymieszana narodowościowo, choć na terenie należącym do Polski w mniejszym stopniu. Tymczasem współcześnie można odnieść wrażenie, że te różne krainy zlały się w jedno: reklamy informują ciągle o czymś "najlepszym na Podhalu", poleca się podhalańską kuchnię, a domy usiłują naśladować styl pseudo-zakopiański; nawet chyba niektórzy autochtoni uwierzyli, że są góralami tatrzańskimi...
To zupełnie tak, jakby w Katowicach chwalono się, że sprzedają najsmaczniejszą pizzę w Zagłębiu Dąbrowskim, a osiedla budowano tak fajnie jak w Sosnowcu .
Pierwszą wioską na spiskim brzegu jest Czarna Góra (słow. Čierna Hora, węg. Feketebérc, niem. Schwarzberg). Uczciwie trzeba przyznać, że kompletnie z zewnątrz kompletnie bezpłciowa i wyludniona o tej porze, pomijając kilka cygańskich dzieciaków przyglądających się nam z zainteresowaniem.
Jeden z głównych powodów odwiedzin tego regionu - widoki na Tatry. Będą nam towarzyszyć przez pięć kolejnych dni.
Skręcamy w boczną drogę, tak jak czerwony szlak. Chcąc nie chcą człowiek ciągle odwraca wzrok na prawo, gdzie nad Tatrami mocno się kłębi. Oczywiście prognozy na dziś zapowiadały popołudniowe burze i u nas, ale tak było podczas każdego poprzedniego wyjazdu, więc mamy nadzieję, że się nie sprawdzą.
Rzepiska (słow. Repiská, węg. Répásfalu, niem. Reps) mają kilka części.
Przy skrzyżowaniu stoi biała kapliczka z 1928 roku z napisem w języku słowackim. Również na cmentarzu dominują słowackie groby, także współczesne.
W Polsce mieszka kilka tysięcy osób deklarujących słowacką narodowość, z tego niemal wszyscy na Spiszu i Orawie, która także była węgierska do 1918 roku. Są raczej nieobecni w mediach i polityce, ale turysta z dobrym okiem znajdzie w terenie ślady ich istnienia...
Rzepiska mają trochę drewnianych domów oraz zagród z tego budulca.
Jest też otwarty sklep. Inez sugeruje, aby do niego nie wstępować, tylko zrobić postój później. Tak też zrobiliśmy, czego potem żałowałem jak wszystkich grzechów .
Zaczynamy wdrapywać się na górę...
Przed wyjazdem chciałem rozeznać się w geografii polskiego Spiszu, aby sprawdzić w jakie dokładnie góry jedziemy. Wiadomo, że Karpaty, ale co jeszcze? Wyszło, że geografowie wydzielają tu przeważnie dwa pasma:
* Pieniny Spiskie będące, jak sama nazwa wskazuje, częścią Pienin,
* i Magurę Spiską. Ta wchodzi w skład Pogórza Pienińskiego, to z kolei w skład Pogórza Spisko-Gubałowskiego, a to stanowi fragment Obniżenia Orawsko-Podhalańskiego. Uff .
W każdym razie i tak zaliczę nowe pasmo górskie, bo na Magurze nigdy nie byłem. A ponieważ część ekspertów wykrawa z Magury jeszcze Zamagurze Spiskie (leżące między Pieninami a Magurą Spiską), czyli obszar na którym właśnie jesteśmy, zatem odkryję dwa dziewicze dla mnie górskie rejony .
Pierwszy cel dzisiejszego dnia to Sarnowska Grapa (936 metrów). Byłem przekonany, że na szczycie stoi kapliczka, a okazała się nowym przeszklonym domem w modnym stylu.
Kaplica znajduje się kawałek dalej. Daje trochę cienia, więc się przy niej zatrzymamy.
Czas wyrównywania oddechu można przeznaczyć na przyjrzenie się dokładniej tatrzańskim zygzakom. Najbardziej charakterystyczne są szczyty Tatr Bielskich z najwyższym Hawraniem. Na lewo od niego Płaczliwa Skała (u Słowaków zazwyczaj znana jako Ždiarska vidla). Na prawo, z wierzchołkiem zakrytym chmurami, duma Tatr Wysokich - Lodowy Szczyt. Są naprawdę blisko nas - 13-19 kilometrów.
Na drugim zdjęciu w prawej części Rysy i Wysoka, a w lewej lekko zachmurzony Gerlach. Dzieli nas od siebie nieco ponad 20 kilosów... Nie pamiętam, kiedy ostatni raz byłem tak blisko Tatr, ale daaaawno temu . Muszę przyznać, że ładnie to wygląda.
Idziemy dalej. Przy niewielkim przysiółku postanowiono kolejną kapliczkę. Według legendy uczynili to zbójnicy trawieni wyrzutami sumienia. Podobnie jak poprzednia stoi ona przy tzw. Drodze Umarłych - zanim w okolicznych wioskach pobudowano kościoły, to wierni uczęszczali do świątyni w Łapszach Wyżnych. Tam także odprowadzali swoich zmarłych - niemało, bo przez 12 kilometrów.
Krzyżujemy się ze szlakiem niebieskim, po czym postanawiamy skorzystać ze ścieżki rowerowej prowadzącej przez Kuśnierzów Wierch, która jednak w terenie jest słabo oznaczona. Plan wyprawy nakreśliła Neska i wyszło jej to bardzo zgrabnie, bowiem ten odcinek znowu jest bardzo widokowy, a do tego przypomina Beskidy .
Na polu kilkuosobowa rodzina zbiera zboże. Tatry chwilowo zostały w tyle, coraz ciemniej nad nimi, ale mam prawie pewność, że złe chmury do nas nie dotrą.
Zaliczamy las z niedużą ilością błota i znowu jesteśmy na rozległych polanach. Tym razem mamy widoki w drugą stronę - na Gorce. Łatwo rozpoznawalne są Lubań i Gorc z nowymi wieżami widokowymi.
Objawia się także nasze dzisiejsze miejsce noclegowe - Grandeus. Wzniesienie z nadajnikiem.
Z tego miejsca jestem trochę rozczarowany - jak na, podobno, świetny punkt widokowy spodziewałem się czegoś bardziej wybitnego. Na pocieszenie zostaje fakt, że może to tylko tak wygląda, bo patrzymy na niego z góry.
Schodzimy w dolinę Łapszanki, a ponieważ pora jest młoda, więc robimy popas na środku łąki. Jest bosko!
Są Pieniny "właściwe" - Trzy Korony, 19 kilometrów od nas. Za nimi Beskid Sądecki i Radziejowa (ponad 30 kilometrów).
Dobra, teraz jednak wychodzi, że Grandeus jednak nie jest taki płaski, jak się chwilę wcześniej wydawał!
W dole leżą Łapsze Wyżne (słow. Vyšné Lapše, węg. Felsőlápos, niem. Oberlapsch). Cywilizacja!
Na drodze, którą wytyczyli jeszcze Niemcy w 1944 roku, panuje niesamowity ruch (nie dajcie się nabrać zdjęciu ). Ludzie jadą tam i z powrotem, seriami po kilkanaście-kilkadziesiąt samochodów. To jedna z dwóch głównych arterii komunikacyjnych polskiego Spisza.
Tym razem zaglądamy do sklepu po uzupełnienie zapasów. Siadamy następnie chwilę na przystanku autobusowym, a ja podchodzę jeszcze do barokowego kościoła z XVIII wieku.
Pod ścianami nagrobki dawnych proboszczów. Napisy są po łacinie, ale nazwiska i nazwa miejscowości odmieniona z wariantu węgierskiego - Felső Láposensis. Z drugiej strony muru widzę kilka starych chat.
Końcowym wysiłkiem piątkowego popołudnia będzie wejście na Grandeus. Ktoś gdzieś napisał, że zajmuje to 10 minut... Chyba na niezłym spidzie. Odległość nie jest duża, ale podejście daje w kość, a zwłaszcza z ciężkimi plecakami z dołożonym namiotem.
Skręcająca na południe Łapszanka, z prawej Kuśnierzów Wierch.
Nadajnik coraz bliżej...
Wreszcie wyłażę obok dużego drzewa z zaniedbanym krzyżem. Od razu spoglądam w stronę północną, ale tam widać głównie stawiane nowe domki nad Dursztynem.
Czekając na Neskę kręcę się po wierzchołku o dziwnej nazwie... przez cały wyjazd nie mogłem jej dobrze zapamiętać i ciągle mówiłem o niej "Gaudemus" od Gaudeamus Igitur . Ciekawe jakie ma źródła, tak różni się od innych nazw Spiszu...
Grandeus to rzeczywiście doskonałe miejsce do podziwiania Tatr. Oprócz zdjęcia z panoramą zamontowano bezpłatną lunetę.
Do tego postawiono niewielką wiatę i miejsce na ognisko z grillową kratą. Można? Można... Ponoć odbywają się tu nawet imprezy gminne. Nie zapomniano o koszu na śmieci, regularnie opróżnianym, co nie zmienia faktu, że ludzie i tak syfią. Brakuje jedynie wychodka...
Po dotarciu Neski rozkładamy namiot, bo miejscówka wydaje się idealna . Potem idę szukać drewna na ognisko, z czym jest problem, gdyż drzew w okolicy jak na lekarstwo. Odnajduję je dopiero kilkaset metrów dalej - niewiele tego, lecz powinno starczyć. Trochę patyków znajduję też bliżej przy krzakach, służących jako toaleta... Chyba ktoś je sobie schował... W poszukiwaniach towarzyszą mi dwa psy, które pojawiły się znikąd. Ewidentnie próbowały się do mnie przyczepić, nie rozumiały, że mają spadać, dopiero swojskie "raus!" pomogło. Grandeus jest zryty pozostałościami niemieckich okopów, może więc taki język bardziej przemawia?
Obawiałem się dużej frekwencji w tym miejscu, ale na szczęście byłem w błędzie. Na początku zastałem tam dwie rowerzystki - matkę głośno opieprzającą swoją córkę. Po jakimś czasie od strony Dursztyna dotarła rozkoszna parka z mężczyzną, który odkrywczo zawołał: "Kochanie, stąd widać góry" oraz "tędy biegł czerwony [szlak]" (biegnie dalej, ale trzeba podejść do drzewa). Jeszcze później wdrapała się rodzina z dziećmi - ojciec z lekką zazdrością spojrzał na namiot i wspominał coś o burzy, lecz nas nie przestraszył. Już po zmroku przypałętał się debil na motocyklu, ale podobnie jak poprzednicy szybko zniknął. Zostaliśmy sami.
Pora na zachód słońca. Chować się będzie za nie byle jakim szczytem, bo za Babią Górą (50 kilometrów)!
W zestawie dostajemy Pilsko (65 kilometrów).
Czas start!
Nastała przyjemna szarówka. Zrobiło się też prawie cicho, tylko w Łapszach ktoś długo kosił swój trawnik, a niosło się to aż do góry.
Z tatrzańskiej strony znowu najlepiej widać Bielskie oraz Lodowy Szczyt.
Drewno jest suche, więc ognisko rozpala się bardzo szybko. Na kratę lądują kiełbaski oraz pierogi plus kilka kromek chleba z włoskim serem.
W nocy kilkukrotnie budzi mnie mocny ból pleców. Starość nie radość albo klątwa Lecha z forum, który przestrzegał przed podróżami z ciężkim plecakiem. Już kilka osób dopadła.
Budzik nastawiamy na 5.15, tuż przed początkiem sobotniego dnia.
Tatry szału nie robią, ale na północy i wschodzie pływają morza mgieł!
Rusza spektakl poranny...
Usatysfakcjonowani wracamy do namiotu na dalsze spanie, nie mamy sił czekać, aż Tatry się doświetlą. W kolejne dni będzie ku temu jeszcze okazja .
-----
* Według PWN poprawna jest zarówno odmiana "Spisza" jak i "Spiszu", zatem będę stosował je zamiennie w zależności od humoru.
https://picasaweb.google.com/110344506389073663651
http://hanyswpodrozach.blogspot.com/
"Szanowny Prezydencie. Błogosławione łono, które Ciebie nosiło i piersi, które ssałeś"
http://hanyswpodrozach.blogspot.com/
"Szanowny Prezydencie. Błogosławione łono, które Ciebie nosiło i piersi, które ssałeś"
Re: Przez Spisz z namiotem. Zachody i wschody, podejścia i zejścia.
fajnie pudelek że wybraliście się na spisz ja odkładałem przez lata wędrówkę po spiszu i juz pewnie się tam nie wybiorę to przynajmniej powędruje razem z wami , każdą wolną chwilę piłuje w tatry chociaż coraz rzadziej
"Niekiedy wilkiem się nazywał , lecz wilkiem nie był, gdy wszyscy raźnie śpiewali - wolał zawyć ... "
Re: Przez Spisz z namiotem. Zachody i wschody, podejścia i zejścia.
Poranek na Grandeusie jest upalny. Słońce szybko wygania nas z namiotu, z którego zresztą mamy takie widoki:
Znów najlepiej (choć przymglone) są Tatry Bielskie. Znajdujące się za nimi Jaworowy i Łomnicki częściowo zakrywają chmury. No i oczywiście można przyjrzeć się Rysom.
Możliwość zobaczenia panoramy przyciąga pojedynczych turystów: jako pierwszy zjawia się rowerzysta, siada w cieniu, zjada coś małego i jedzie dalej, goniony przez psy. Potem przychodzi starszy Słowak z wysłużonym plecakiem i po krótkiej kontemplacji schodzi do Łapsz.
Z oddali dochodzi beczenie owiec. Stado kręci się po okolicy i powoli zbliża do nas. A w tle ledwo widoczna Babia Góra.
Psiska, które zaatakowały rowerzystę, składają nam wizytę, ale są wyjątkowo grzeczne. Rozłożyły się blisko i pilnują namiotu .
Wkrótce potem nasz przenośny domek trzeba szybko składać, bowiem stoi on na trasie owczego, napierającego stada! W pewnym momencie Inez miała obawy, czy nie zostanie stratowana .
Pod wiatę zagląda pasterz. Prowadzi ze sobą ponad 400 sztuk, ale tylko kilka należy do niego, reszta ma właścicieli chyba z całego polskiego Spisza. Opowiada o swojej rodzinie oraz pracy; pozornie to tylko chodzenie tam i z powrotem ze zwierzętami, ale w rzeczywistości ciężka harówka. Zaczyna się już około 3 w nocy, trwa do 9 lub 10 wieczorem z krótką przerwą na obiad w południe. I tak codziennie aż do św. Michała pod koniec września.
Sporo owiec kuleje, wszystkie zostały ostrzyżone przez specjalistyczną firmę dwa dni wcześniej.
Pora się zbierać. Z Grandeusa schodzimy w dół, na północ.
Odcinek wśród pofałdowanych pól i łąk jest bardzo przyjemny. Tatry i nasze miejsce noclegowe zostają z tyłu.
Wkrótce trafiamy na asfalt, na którym mijamy radziecki traktor. Wśród zieleni krowy starają się zaspokoić niekończący się apatyt, a byki z udawanym spokojem lustrują każdego obcego.
Przed nami Dursztyn (słow. Durštín, węg. Dercsény, niem. Dürrstein), jedna z 14 wsi polskiej części Spiszu.
Przy ulicy zachowało się trochę drewnianych domów i budynków gospodarczych. Kościół jest młodziutki - z lat 80. XX wieku, lecz nawiązuje stylistycznie do starszych świątyń spiskich.
Zbliża się południe, o czym informuje dźwięk kościelnych dzwonów (nad ranem wygrywał melodię "Kiedy ranne wstają zorze", tak aby nikt nie mógł przegapić tej chwili!). Robimy sobie postój pod sklepem, który stanowi centrum towarzyskie miejscowości.
Przez resztę dnia mamy do przejścia nieco ponad 10 kilometrów Pieninami Spiskimi, czyli tą najmniej uczęszczaną przez turystów część Pienin. Niby niedużo, ale momentami dostaniemy w zadki.
Przy odbiciu na szlak robię sobie zdjęcie w lustrze, co ostatnio staje się moją prywatną tradycją .
Początek czerwonego szlaku to długa Jurgowska Polana - zgodnie z nazwą kiedyś wypasali na niej swoje stada mieszkańcy Jurgowa (ciekawe dlaczego nie u siebie??). Temperatura osiąga stan krytyczny...
Szutrowa droga kręci do Jurgowskich Stajni na których stoi gospodarstwo z rozrzuconą zabudową.
Zaglądamy do mapy i włos nam się jeży na karkach - poziomice najbliższego podejścia w lesie wyglądają, jakby je ktoś stawiał co milimetr! Może jednak nie będzie aż tak źle?? A jednak było...
Na zdjęciu tego nie widać, lecz ścieżka miała taką stromiznę, że czasem osuwałem się w dół! Metr, dwa do góry, postój. Masakra! Sprawdzałem potem dokładnie zapis trasy na komputerze: różnica wzniesień to niby jedynie 200 metrów, ale na odcinku... 300 metrów! To niemal jak wchodzenie po drabinie!! Nie pamiętam kiedy ostatni raz wspinałem się po czymś takim!
Na grani w nagrodę czeka pierwszy widok na zbiornik Czorsztyński, a z tyłu znowu pojawia się panorama Tatr.
Neska dociera niedługą chwilę po mnie i podejmuje wiekopomną decyzję, że więcej już nie chodzi po szlakach z namiotem i ciężkim plecakiem! Na szczęście dalsza część trasy jest już znacznie bardziej "normalna".
W czasie odpoczynku przewijają się obok nas dwie dziewczyny, które idą w odwrotnym kierunku, ale zamiast zejść szlakiem w dół to poszły ścieżką prosto, w krzaki. Nie dziwię się, że przegapiły odbicie, bowiem odcinek w dolinę wygląda jak przecinka do zwózki drzew, a nie trasa dla ludzi...
Przechodzimy przez Żar, najwyższy szczyt Pienin Spiskich (883 metry). Po drodze w kilku miejscach są widoki na obie strony...
...ale wierzchołek góry jest zarośnięty, więc postawiono na nim niewielką drewnianą wieżę. Ta oferuje panoramę jedynie w kierunku północnym, na "jezioro" oraz Gorce, w których jeden z charakterystycznych punktów stanowi nowa wieża na górze Gorc.
Dziewczyny ze zgubionego szlaku mówiły, że gdzieś zostawiły mapę i odnajdujemy ją właśnie na Żarze. Wylądowała w moim plecaku, ale na niewiele mi się przyda, bo to bardzo stare wydanie, gdzie połowy szlaków jeszcze nie wymyślono...
Schodzimy do przełęczy Przesła; tu można odbić na Falsztyn albo Łapsze Niżne. Następnie znowu mamy podejście, lecz tym razem nie tak wyczerpujące i częściowo szeroką leśną drogą.
Końcowe kilometry Pienin Spiskich są najprzyjemniejsze: coraz więcej odkrytej przestrzeni, ukwiecone łąki, drewniane chatki i widoki na Pieniny po drugiej stronie Dunajca.
Na polanie Cisówka robimy sobie dłuższą przerwę, czekając aż słońce przebije się przez chmury. Trwa to kilkanaście minut, ale opłaciło się!
Niebieska tafla zbiornika Czorsztyńskiego ładnie kontrastuje z zielenią drzew, a ruiny zamku Czorsztyn po małopolskiej stronie przyciągają wzrok.
Jezioro Sromowskie - zbiornik wyrównawczy dla Czorsztyńskiego.
Na polanie Tabor znajduje się nadajnik oraz wiata identyczna z tą z Grandeusa. Siedzi przy niej jakaś rodzinka, więc nawet się nie zatrzymujemy. Ludzi zresztą spotykamy coraz więcej, co świadczy o niechybnym zbliżaniu się do cywilizacji.
W dole rozciąga się Niedzica (słow. Nedeca, węg. Nedec, niem. Netzdorf), historycznie najważniejsza miejscowość Zamagurza i polskiego Spiszu. To też jedyne miejsce regionu, które już kiedyś odwiedziłem, ale było to daaawno temu... Jako bajtel zaglądałem tu z rodziną jeszcze zanim napełniono zbiornik i pamiętam opuszczone drewniane domostwa, sprawiały one wtedy przygnębiające wrażenie.
Dzisiejszą noc chcemy spędzić w bardziej komfortowych warunkach niż wczorajsze, więc szukamy jakiegoś kempingu. Ze ścieżki odbijające od szlaku widać pole z dużą ilością namiotów, kamperów i samochodów, lecz nie wygląda one zachęcająco. Liczymy, że zgodnie z mapą znajdzie się jakaś alternatywa, ale okazało się, iż w tej części wsi nie ma innego wyboru dla osób chcących rozbić namiot...
Na kempingach sypiam niemal wyłącznie poza Polską (pomijając ubiegłoroczny wyjątek w Suwałkach), więc chyba jestem przyzwyczajony do trochę innego standardu. A tu zastaliśmy dwie krzywe łąki przedzielone drogą. Brak jakiejkolwiek recepcji, obsługę trzeba namierzyć samemu albo ona namierzy nas. Pojedyncze kible i płatne prysznice, gdzie monety wrzuca się do automatu umieszczonego... przed drzwiami, a więc nie wiemy ile cennego czasu nam jeszcze zostało. Jedno jedyne gniazdko uniemożliwiało naładowanie sprzętu. Ścisk i tłok, dokładnie słychać jak pierdnie sąsiad albo czego słuchają w aucie po sąsiedzku.
Na szczęście cena noclegu była niska i udało nam się porządnie wykąpać, zatem humory dopisują. Pobliski brzeg zbiornika oferuje widoki na zamek Dunajec oraz Czorsztyn w Małopolsce.
Wieczorem ruszyliśmy do "centrum". Ta część Niedzicy jest tak wręcz zadeptywana przez turystów, więc spodziewałem się bezproblemowego dostępu do sklepów, a trafiliśmy jedynie na mały warzywniak z długą kolejką. Ponieważ jednak jutro przypada niedziela niehandlowa, więc i tak musieliśmy w niej stanąć, aby kupić chleb i kilka innych drobiazgów.
Przy zapadającym zmierzchu podeszliśmy pod zamek Dunajec. To prawdopodobnie jedyna rezydencja na terenie obecnej Polski, której ostatnimi prywatnymi właścicielami była węgierska szlachta, w tym przypadku rodzina Salamon. Komuniści jednak nie przejmowali się narodowością gospodarzy i po wojnie konfiskowali wszystkie zamki, niezależnie od tego, czy były w rękach polskich, węgierskich, niemieckich czy afroamerykańskich.
Udaje mi się jeszcze zajrzeć na dziedziniec. Kręcono tu m.in. Janosika .
Ostatnie kolory czerwonego łapiemy na zaporze pomiędzy zbiornikiem Czorsztyńskim a Sromowskim.
Mimo tej pory kręci się tam sporo osób. Niektórzy muszą być bardzo zaawansowani technicznie, bo nie wystarcza im już jeden smartfon ani dwa, podstawą są trzy, które trzeba potem jakoś upchać do tylnych kieszeni .
Podczas kolacji spożywanej w jednym z lokali przysłuchujemy się interesującej rozmowie, w czasie której chłopak usiłuje przekonać swoją rodzinę iż morze jest słone, a ocean słodki. Potem zmienia zdanie i twierdzi na odwrót, a wszystko przez to, że Majorka leży na morzu albo oceanie, a rekiny żyją przecież w słodkiej wodzie. I tak przez 10 minut! W końcu Inez nie wytrzymała i wybiła go z błędu . Zaiste, widząc takich osobników człowiek czuje, że reforma systemu edukacji jest niezbędna, choć niekoniecznie w kierunku narodowo-religijnym, który oferuje obecny rząd...
Poranek znowu jest upalny, ale w końcu prawie całe lato takie było. Nad wodą unoszą się ładne mgiełki, jednak gdy podeszłem do brzegu to w większości poznikały.
Zakładamy plecaki i odprowadzani zdziwionym wzrokiem przez innych nocujących ruszamy w dalszą drogę.
Na najbliższym chodniku sprawdza się stara zasada: po czym poznać prawdziwego Polaka i katolika? Po tym, że zawsze chodzi ścieżką dla rowerzystów. Zwłaszcza, gdy idzie na mszę.
Przy zamku są już tłumy, parking w większości zapełniony, kasa pracuje pełną parą. Rzecz jasna my do środka nie wejdziemy, bo z naszym bagażem zapewne wzięto by nas za terrorystów .
Najbliższe otoczenie naddunajcowej warowni to raj dla dzieciaków i piekło rodziców oraz opiekunów wycieczek: dziesiątki kramów z kiczowatym gównem zaprasza w swe progi. Kawałek dalej prawie opluwam się ze śmiechu: Park Miniatur "Śladami Objawień Matki Boskiej"! W drzwiach wita portret Jana Pawła II. Kwintesencja polskiego katolickiego kiczu! Mam tylko nadzieję, że Matka Boska dostaje jakiś procent z tych 9 złotych wstępu, skoro poruszamy się Jej śladami...
Po drugiej stronie ulicy też ciekawie - "Poznaj atrakcje naszego regionu"! Przy czym do tego regionu włączono od razu trzy osobne krainy: Podhale, Spisz i Orawę. Mogli dodać i Kraków, w końcu też niedaleko...
Asfaltówką dreptamy do Niedzicy "właściwej". Do 2014 roku zamek leżał właśnie w niej, ale potem dotychczasowy przysiółek wydzielono jako osobną wieś pod nazwą Niedzica-Zamek. Po co? Być może właściwą odpowiedź rzuciła Neska: do zamku walą tłumy turystów, do centrum miejscowości mało kto zagląda, więc wymyślono, że łatwiej będzie zarobić kasę po podziale...
W Niedzicy "nie-zamku" spotykamy jedynie kilka grup dziecięcych udających się z ręcznikami na jakieś kąpielisko oraz ludzi spieszących do kościoła. Tutejsza świątynia pochodzi z XIII-XIV wieku i reprezentuje styl gotycki; widać w niej spiski styl architektoniczny.
W planach mamy dostanie się do Kacwina. Odnajdujemy przystanek, lecz z rozkładu nie wynika, czy jadą stamtąd interesujące nas autobusy. Zapytuję miejscowego, który potwierdza, że tak, on właśnie tutaj wsiada do busików na Kacwin. Musi to robić po niezłym spożyciu, gdyż okazało się, że przystanek obsługujący nasz kierunek znajduje się dobre pół kilometra dalej i to... po przeciwnej stronie drogi .
Nie chce nam się czekać półtorej godziny, szans na złapanie stopa także tutaj nie ma, bowiem kierowcy turystycznych samochodów patrzą na nas z wyraźną niechęcią. Zatem idziemy dalej...
Pod kościołem Pomnik Poległych z napisami w języku słowackim, wystawiony przez słowackich Niedziczan mieszkających w Ameryce. Podejrzewam, że to jedyny taki egzemplarz w Polsce. Jedna z mszy w kościele także odprawiana jest po słowacku.
Na chodniku mijamy się z dziewczyną w stroju ludowym - ale nie w spiskim, lecz w podhalańskim. Ona chyba też uwierzyła, że jest góralską spod Zakopanego...
Niedzica kończy się na rondzie. W lewo boczna droga do Kacwina. Mam przeczucie, że na niej uda nam się załapać na podwózkę...
Miałem rację!
Zatrzymał nam się pierwszy samochód, lecz jechał gdzieś blisko. Zaraz potem stanął drugi i pomknęliśmy kilka kilometrów przed siebie ku dalszej części wędrówki...
Znów najlepiej (choć przymglone) są Tatry Bielskie. Znajdujące się za nimi Jaworowy i Łomnicki częściowo zakrywają chmury. No i oczywiście można przyjrzeć się Rysom.
Możliwość zobaczenia panoramy przyciąga pojedynczych turystów: jako pierwszy zjawia się rowerzysta, siada w cieniu, zjada coś małego i jedzie dalej, goniony przez psy. Potem przychodzi starszy Słowak z wysłużonym plecakiem i po krótkiej kontemplacji schodzi do Łapsz.
Z oddali dochodzi beczenie owiec. Stado kręci się po okolicy i powoli zbliża do nas. A w tle ledwo widoczna Babia Góra.
Psiska, które zaatakowały rowerzystę, składają nam wizytę, ale są wyjątkowo grzeczne. Rozłożyły się blisko i pilnują namiotu .
Wkrótce potem nasz przenośny domek trzeba szybko składać, bowiem stoi on na trasie owczego, napierającego stada! W pewnym momencie Inez miała obawy, czy nie zostanie stratowana .
Pod wiatę zagląda pasterz. Prowadzi ze sobą ponad 400 sztuk, ale tylko kilka należy do niego, reszta ma właścicieli chyba z całego polskiego Spisza. Opowiada o swojej rodzinie oraz pracy; pozornie to tylko chodzenie tam i z powrotem ze zwierzętami, ale w rzeczywistości ciężka harówka. Zaczyna się już około 3 w nocy, trwa do 9 lub 10 wieczorem z krótką przerwą na obiad w południe. I tak codziennie aż do św. Michała pod koniec września.
Sporo owiec kuleje, wszystkie zostały ostrzyżone przez specjalistyczną firmę dwa dni wcześniej.
Pora się zbierać. Z Grandeusa schodzimy w dół, na północ.
Odcinek wśród pofałdowanych pól i łąk jest bardzo przyjemny. Tatry i nasze miejsce noclegowe zostają z tyłu.
Wkrótce trafiamy na asfalt, na którym mijamy radziecki traktor. Wśród zieleni krowy starają się zaspokoić niekończący się apatyt, a byki z udawanym spokojem lustrują każdego obcego.
Przed nami Dursztyn (słow. Durštín, węg. Dercsény, niem. Dürrstein), jedna z 14 wsi polskiej części Spiszu.
Przy ulicy zachowało się trochę drewnianych domów i budynków gospodarczych. Kościół jest młodziutki - z lat 80. XX wieku, lecz nawiązuje stylistycznie do starszych świątyń spiskich.
Zbliża się południe, o czym informuje dźwięk kościelnych dzwonów (nad ranem wygrywał melodię "Kiedy ranne wstają zorze", tak aby nikt nie mógł przegapić tej chwili!). Robimy sobie postój pod sklepem, który stanowi centrum towarzyskie miejscowości.
Przez resztę dnia mamy do przejścia nieco ponad 10 kilometrów Pieninami Spiskimi, czyli tą najmniej uczęszczaną przez turystów część Pienin. Niby niedużo, ale momentami dostaniemy w zadki.
Przy odbiciu na szlak robię sobie zdjęcie w lustrze, co ostatnio staje się moją prywatną tradycją .
Początek czerwonego szlaku to długa Jurgowska Polana - zgodnie z nazwą kiedyś wypasali na niej swoje stada mieszkańcy Jurgowa (ciekawe dlaczego nie u siebie??). Temperatura osiąga stan krytyczny...
Szutrowa droga kręci do Jurgowskich Stajni na których stoi gospodarstwo z rozrzuconą zabudową.
Zaglądamy do mapy i włos nam się jeży na karkach - poziomice najbliższego podejścia w lesie wyglądają, jakby je ktoś stawiał co milimetr! Może jednak nie będzie aż tak źle?? A jednak było...
Na zdjęciu tego nie widać, lecz ścieżka miała taką stromiznę, że czasem osuwałem się w dół! Metr, dwa do góry, postój. Masakra! Sprawdzałem potem dokładnie zapis trasy na komputerze: różnica wzniesień to niby jedynie 200 metrów, ale na odcinku... 300 metrów! To niemal jak wchodzenie po drabinie!! Nie pamiętam kiedy ostatni raz wspinałem się po czymś takim!
Na grani w nagrodę czeka pierwszy widok na zbiornik Czorsztyński, a z tyłu znowu pojawia się panorama Tatr.
Neska dociera niedługą chwilę po mnie i podejmuje wiekopomną decyzję, że więcej już nie chodzi po szlakach z namiotem i ciężkim plecakiem! Na szczęście dalsza część trasy jest już znacznie bardziej "normalna".
W czasie odpoczynku przewijają się obok nas dwie dziewczyny, które idą w odwrotnym kierunku, ale zamiast zejść szlakiem w dół to poszły ścieżką prosto, w krzaki. Nie dziwię się, że przegapiły odbicie, bowiem odcinek w dolinę wygląda jak przecinka do zwózki drzew, a nie trasa dla ludzi...
Przechodzimy przez Żar, najwyższy szczyt Pienin Spiskich (883 metry). Po drodze w kilku miejscach są widoki na obie strony...
...ale wierzchołek góry jest zarośnięty, więc postawiono na nim niewielką drewnianą wieżę. Ta oferuje panoramę jedynie w kierunku północnym, na "jezioro" oraz Gorce, w których jeden z charakterystycznych punktów stanowi nowa wieża na górze Gorc.
Dziewczyny ze zgubionego szlaku mówiły, że gdzieś zostawiły mapę i odnajdujemy ją właśnie na Żarze. Wylądowała w moim plecaku, ale na niewiele mi się przyda, bo to bardzo stare wydanie, gdzie połowy szlaków jeszcze nie wymyślono...
Schodzimy do przełęczy Przesła; tu można odbić na Falsztyn albo Łapsze Niżne. Następnie znowu mamy podejście, lecz tym razem nie tak wyczerpujące i częściowo szeroką leśną drogą.
Końcowe kilometry Pienin Spiskich są najprzyjemniejsze: coraz więcej odkrytej przestrzeni, ukwiecone łąki, drewniane chatki i widoki na Pieniny po drugiej stronie Dunajca.
Na polanie Cisówka robimy sobie dłuższą przerwę, czekając aż słońce przebije się przez chmury. Trwa to kilkanaście minut, ale opłaciło się!
Niebieska tafla zbiornika Czorsztyńskiego ładnie kontrastuje z zielenią drzew, a ruiny zamku Czorsztyn po małopolskiej stronie przyciągają wzrok.
Jezioro Sromowskie - zbiornik wyrównawczy dla Czorsztyńskiego.
Na polanie Tabor znajduje się nadajnik oraz wiata identyczna z tą z Grandeusa. Siedzi przy niej jakaś rodzinka, więc nawet się nie zatrzymujemy. Ludzi zresztą spotykamy coraz więcej, co świadczy o niechybnym zbliżaniu się do cywilizacji.
W dole rozciąga się Niedzica (słow. Nedeca, węg. Nedec, niem. Netzdorf), historycznie najważniejsza miejscowość Zamagurza i polskiego Spiszu. To też jedyne miejsce regionu, które już kiedyś odwiedziłem, ale było to daaawno temu... Jako bajtel zaglądałem tu z rodziną jeszcze zanim napełniono zbiornik i pamiętam opuszczone drewniane domostwa, sprawiały one wtedy przygnębiające wrażenie.
Dzisiejszą noc chcemy spędzić w bardziej komfortowych warunkach niż wczorajsze, więc szukamy jakiegoś kempingu. Ze ścieżki odbijające od szlaku widać pole z dużą ilością namiotów, kamperów i samochodów, lecz nie wygląda one zachęcająco. Liczymy, że zgodnie z mapą znajdzie się jakaś alternatywa, ale okazało się, iż w tej części wsi nie ma innego wyboru dla osób chcących rozbić namiot...
Na kempingach sypiam niemal wyłącznie poza Polską (pomijając ubiegłoroczny wyjątek w Suwałkach), więc chyba jestem przyzwyczajony do trochę innego standardu. A tu zastaliśmy dwie krzywe łąki przedzielone drogą. Brak jakiejkolwiek recepcji, obsługę trzeba namierzyć samemu albo ona namierzy nas. Pojedyncze kible i płatne prysznice, gdzie monety wrzuca się do automatu umieszczonego... przed drzwiami, a więc nie wiemy ile cennego czasu nam jeszcze zostało. Jedno jedyne gniazdko uniemożliwiało naładowanie sprzętu. Ścisk i tłok, dokładnie słychać jak pierdnie sąsiad albo czego słuchają w aucie po sąsiedzku.
Na szczęście cena noclegu była niska i udało nam się porządnie wykąpać, zatem humory dopisują. Pobliski brzeg zbiornika oferuje widoki na zamek Dunajec oraz Czorsztyn w Małopolsce.
Wieczorem ruszyliśmy do "centrum". Ta część Niedzicy jest tak wręcz zadeptywana przez turystów, więc spodziewałem się bezproblemowego dostępu do sklepów, a trafiliśmy jedynie na mały warzywniak z długą kolejką. Ponieważ jednak jutro przypada niedziela niehandlowa, więc i tak musieliśmy w niej stanąć, aby kupić chleb i kilka innych drobiazgów.
Przy zapadającym zmierzchu podeszliśmy pod zamek Dunajec. To prawdopodobnie jedyna rezydencja na terenie obecnej Polski, której ostatnimi prywatnymi właścicielami była węgierska szlachta, w tym przypadku rodzina Salamon. Komuniści jednak nie przejmowali się narodowością gospodarzy i po wojnie konfiskowali wszystkie zamki, niezależnie od tego, czy były w rękach polskich, węgierskich, niemieckich czy afroamerykańskich.
Udaje mi się jeszcze zajrzeć na dziedziniec. Kręcono tu m.in. Janosika .
Ostatnie kolory czerwonego łapiemy na zaporze pomiędzy zbiornikiem Czorsztyńskim a Sromowskim.
Mimo tej pory kręci się tam sporo osób. Niektórzy muszą być bardzo zaawansowani technicznie, bo nie wystarcza im już jeden smartfon ani dwa, podstawą są trzy, które trzeba potem jakoś upchać do tylnych kieszeni .
Podczas kolacji spożywanej w jednym z lokali przysłuchujemy się interesującej rozmowie, w czasie której chłopak usiłuje przekonać swoją rodzinę iż morze jest słone, a ocean słodki. Potem zmienia zdanie i twierdzi na odwrót, a wszystko przez to, że Majorka leży na morzu albo oceanie, a rekiny żyją przecież w słodkiej wodzie. I tak przez 10 minut! W końcu Inez nie wytrzymała i wybiła go z błędu . Zaiste, widząc takich osobników człowiek czuje, że reforma systemu edukacji jest niezbędna, choć niekoniecznie w kierunku narodowo-religijnym, który oferuje obecny rząd...
Poranek znowu jest upalny, ale w końcu prawie całe lato takie było. Nad wodą unoszą się ładne mgiełki, jednak gdy podeszłem do brzegu to w większości poznikały.
Zakładamy plecaki i odprowadzani zdziwionym wzrokiem przez innych nocujących ruszamy w dalszą drogę.
Na najbliższym chodniku sprawdza się stara zasada: po czym poznać prawdziwego Polaka i katolika? Po tym, że zawsze chodzi ścieżką dla rowerzystów. Zwłaszcza, gdy idzie na mszę.
Przy zamku są już tłumy, parking w większości zapełniony, kasa pracuje pełną parą. Rzecz jasna my do środka nie wejdziemy, bo z naszym bagażem zapewne wzięto by nas za terrorystów .
Najbliższe otoczenie naddunajcowej warowni to raj dla dzieciaków i piekło rodziców oraz opiekunów wycieczek: dziesiątki kramów z kiczowatym gównem zaprasza w swe progi. Kawałek dalej prawie opluwam się ze śmiechu: Park Miniatur "Śladami Objawień Matki Boskiej"! W drzwiach wita portret Jana Pawła II. Kwintesencja polskiego katolickiego kiczu! Mam tylko nadzieję, że Matka Boska dostaje jakiś procent z tych 9 złotych wstępu, skoro poruszamy się Jej śladami...
Po drugiej stronie ulicy też ciekawie - "Poznaj atrakcje naszego regionu"! Przy czym do tego regionu włączono od razu trzy osobne krainy: Podhale, Spisz i Orawę. Mogli dodać i Kraków, w końcu też niedaleko...
Asfaltówką dreptamy do Niedzicy "właściwej". Do 2014 roku zamek leżał właśnie w niej, ale potem dotychczasowy przysiółek wydzielono jako osobną wieś pod nazwą Niedzica-Zamek. Po co? Być może właściwą odpowiedź rzuciła Neska: do zamku walą tłumy turystów, do centrum miejscowości mało kto zagląda, więc wymyślono, że łatwiej będzie zarobić kasę po podziale...
W Niedzicy "nie-zamku" spotykamy jedynie kilka grup dziecięcych udających się z ręcznikami na jakieś kąpielisko oraz ludzi spieszących do kościoła. Tutejsza świątynia pochodzi z XIII-XIV wieku i reprezentuje styl gotycki; widać w niej spiski styl architektoniczny.
W planach mamy dostanie się do Kacwina. Odnajdujemy przystanek, lecz z rozkładu nie wynika, czy jadą stamtąd interesujące nas autobusy. Zapytuję miejscowego, który potwierdza, że tak, on właśnie tutaj wsiada do busików na Kacwin. Musi to robić po niezłym spożyciu, gdyż okazało się, że przystanek obsługujący nasz kierunek znajduje się dobre pół kilometra dalej i to... po przeciwnej stronie drogi .
Nie chce nam się czekać półtorej godziny, szans na złapanie stopa także tutaj nie ma, bowiem kierowcy turystycznych samochodów patrzą na nas z wyraźną niechęcią. Zatem idziemy dalej...
Pod kościołem Pomnik Poległych z napisami w języku słowackim, wystawiony przez słowackich Niedziczan mieszkających w Ameryce. Podejrzewam, że to jedyny taki egzemplarz w Polsce. Jedna z mszy w kościele także odprawiana jest po słowacku.
Na chodniku mijamy się z dziewczyną w stroju ludowym - ale nie w spiskim, lecz w podhalańskim. Ona chyba też uwierzyła, że jest góralską spod Zakopanego...
Niedzica kończy się na rondzie. W lewo boczna droga do Kacwina. Mam przeczucie, że na niej uda nam się załapać na podwózkę...
Miałem rację!
Zatrzymał nam się pierwszy samochód, lecz jechał gdzieś blisko. Zaraz potem stanął drugi i pomknęliśmy kilka kilometrów przed siebie ku dalszej części wędrówki...
https://picasaweb.google.com/110344506389073663651
http://hanyswpodrozach.blogspot.com/
"Szanowny Prezydencie. Błogosławione łono, które Ciebie nosiło i piersi, które ssałeś"
http://hanyswpodrozach.blogspot.com/
"Szanowny Prezydencie. Błogosławione łono, które Ciebie nosiło i piersi, które ssałeś"
Re: Przez Spisz z namiotem. Zachody i wschody, podejścia i zejścia.
Kacwin (słow. Kacvín, węg. Szentmindszent, niem. Katzwinkel) wywarł na mnie lepsze wrażenie niż Niedzica. W centrum sporo zabytkowej zabudowy i jakby więcej zieleni.
Kierowca z autostopu podrzucił nas pod kościół, gdzie akurat trwała msza.
Idziemy zatem zrobić zakupy, bo tutaj mimo niedzieli działa sklep. Następnie siadamy pod werandą drewnianego domku, który okazuje się lodziarnią. Po mszy wali do niej tłum ludzi wraz z grupą młodzieży pod opieką zakonnicy i zakonnika.
Jestem świadkiem wiekopomnej sceny:
Zakonnica, w grubych rajstopach na stopach, rzuca do swoich podopiecznych:
- Każdy może sobie coś wybrać za 4,5 złotego - lustruje dokładnie listę produktów. - O, jest kawa mrożona z lodem kręconym!
Zakonnik, bez rajstop na stopach:
- To mnie kręci!
Zakonnica:
- W takim razie niech każdy sobie coś wybierze za 5 złotych!
I co w tym wiekopomnego? Otóż to bardzo rzadki przypadek: polski Kościół coś funduje, a nie fundują Kościołowi .
Ponieważ wszyscy wierni opuścili świątynię liczę, że uda mi się zajrzeć do środka. Niestety - drzwi są zamknięte. Portal wejściowy zdradza wiekową historię sięgającą XV wieku.
Przy płocie stoją nagrobki. Ten po lewej należy do kanonika i został opisany po łacinie z węgierską nazwą (Kaczvin) jeszcze sprzed madziaryzacji - na Szentmindszent zmieniono ją w 1899. Po prawej użyto węgierskiego i ktoś opasał krzyż wstążeczką w narodowych barwach Madziarów.
Wieża jest typowa dla kościołów spiskich.
Z tyłu sklepu znajduje się pizzeria, lecz jeszcze jest zamknięta. Nie przeszkadza to licznemu towarzystwu siedzącemu przy stolikach pełnych naczyń z wesela odbywającego się w poprzednim dniu. Być może niektórzy biesiadują od wczoraj .
Obok pizzowego ogródka wisi mostek z tablicą zakazującą przechodzenia. Wiele osób to ignoruje, ale ja wolę nie ryzykować, gdyż większość desek jest wyraźnie spróchniałych.
Wypijam jedno piwo zakupione w sklepie i pakujemy się w drogę. Nasze plecaki (zwłaszcza Inez) wzbudzają żywe zainteresowanie wielu miejscowych. W głowach im się nie mieści, że komuś chce się męczyć w taki upał.
Maszerując w kierunku słowackiej granicy podziwiamy architekturę Kacwina. Jedna cieszy oko, druga przeraża.
Charakterystyczne są kamienne spichlerze, często poukrywane w podwórkach.
Ładna kapliczka po wyjściu na otwartą przestrzeń.
W tym miejscu kończy się normalna droga. Dalej ciągnie się żwirówka dozwolona m.in. dla właścicieli gruntów. Mimo to ruch tam spory, prawie same rejestracje z odległych stron. Nie sądzę, aby to byli "właściciele gruntów". Gdyby postawić tam policjanta to miałby szybko ogromny zarobek na mandatach!
Szlak pieszy odbija w lewo. Postawiono tu ławeczkę dokładnie taką samą jak na Grandeusie i Taborze nad Niedzicą.
Główna atrakcja to ponownie widok na Tatry. Znowu najwyraźniej strzela Hawrań i Płaczliwa Skała, ale tym razem Lodowy Szczyt też nie jest zasłonięty.
Początkowo w ogóle mieliśmy tędy nie iść: według pierwotnego planu z Kacwina powinniśmy kierować się na Łapsze Niżne. Wczoraj wieczorem przemyśleliśmy jednak sprawę i uznaliśmy, że ten wariant będzie bardziej sensowny i mniej wyczerpujący. A i chyba bardziej widokowy.
Czeka nas też przejście przez potok. Co prawda z boku stał mostek, lecz go nie zauważyliśmy. Przekroczyliśmy przyjemnie chłodną wodę w odpowiednim momencie, bo chwilę potem rozjechały ją trzy terenówki...
Widać dawne przejście graniczne.
Drewniana budka spokojnie nadawałaby się do spania dla dwóch lub trzech osób. Po słowackiej stronie witają nas żółte szlakowskazy - znak rozpoznawczy ichniejszych Tatr i Pienin.
Podejście akurat w najbardziej gorącej porze dnia...
Widząc tę scenę przypomniał mi się komunikat z Radia Erewań: Grupa komunistów chińskich zaatakowała pracujący w polu radziecki traktor. Traktor odpowiedział celnym ogniem, po czym odleciał w kierunku Moskwy.
Zbliżamy się do wioski Wielka Frankowa (słow. Veľká Franková, węg. Nagyfrankvágása, niem. Gross-Frankova). Według mapy blisko szlaku znajduje się pole biwakowe, które w rzeczywistości jest... boiskiem. Słyszymy odgłosy meczu, a zwłaszcza długie jęki jednego ze sfaulowanych zawodników.
Pierwszy słowacki budynek to tartak. Drugi - kapliczka.
Wioska zamieszkała jest głównie przez ludność pochodzenia łemkowskiego - na Słowacji osadnictwo rusińskie sięgało prawie Tatr, a ponieważ nie było tu wypędzeń jak po polskiej stronie granicy, to istnieje do dzisiaj. W przeciwieństwie do sąsiedniej Osturni dominującym wyznaniem jest rzymski katolicyzm.
Żar leje się z nieba, czuję się wyschnięty na wiór! Wierzę jednak w mądrość miejscowych, bo u nich to naturalne, że człowiek nie siedzi w domu, tylko wychodzi między ludzi napić się piwa lub czegoś mocniejszego.
I wiara tym razem okazała się skuteczna - tuż za głównym skrzyżowaniem działa bar! Boże, błogosław Słowaków! Zrzucamy plecaki pod parasolami i zaglądamy do chłodnego wnętrza... A tam Šariš za 80, a kofola za 50 centów! Żyć nie umierać! Dodatkowo dostaję darmową mapę wschodniej części Podtatrza.
Na jednym piwie nie mogło się skończyć. Zagaduję babkę zza baru o jakieś jedzenie, lecz takowego nie ma w promieniu kilkunastu kilometrów. Wioska posiada także drugą knajpę! Odległą o ledwie kilkaset metrów. Wygląda tak zachęcająco, że nie mogłem się nie skusić na wizytę, co niezbyt spodobało się Nesce .
Na dworze zebrały się chmury, więc słońce już tak nie smaży. Zabudowania przy drodze podobne do kacwińskich, jest także mała wystawka w ogródku.
Na asfalcie wzdłuż Frankowskiego Potoku spotykamy stado owiec tarasujących drogę.
A nasz dzisiejszy cel już widać! W linii prostej niedaleko, tylko to podejście...
Kapliczka świętego Kubła.
Skręcamy w żółty szlak. Najpierw za wcześnie, więc lądujemy na pastwisku. Potem już prawidłowo i mozolnie gramolimy się do góry zostawiając dolinę za sobą.
Znowu spotykamy owce - jakieś kilkusztukowe stadko kręci się... w lesie. Widząc nas zaczynają w panice uciekać w boczną ścieżkę...
A na polanie znany widok...
Krzyż na szczycie Furmanec (1038 metrów n.p.m.) to znak, że jesteśmy już bliżej niż dalej.
Zostało ostatnie podejście - szlak kajś się stracił, więc wzdłuż wyciągu.
Jesteśmy u wrót Mordoru... Malá poľana (1151 metrów n.p.m.) to ośrodek narciarski, a do tego od jakiegoś czasu stoi na niej Ścieżka Koronami Drzew (Chodník korunami stromov) czyli przedziwna konstrukcja wznosząca się ponad linią lasu. Nie trzeba chyba dodawać, że jest to główna atrakcja turystyczna okolicy.
Ludzie cisną do niej jak żule do monopolowego! Mimo późnej pory nadal przewalają się pod nią setki osób w klapkach, sandałach, japonkach, adidasach, szpilkach, a czasem jakiś wariat w obuwiu trekingowym. Jednocześnie w tym roku nie można tu podjechać kanapą, bo ją wymieniają na gondolę, więc wszyscy muszą dymać ponad 2 kilometry z najbliższego parkingu. Nie mam pojęcia jak im się to udało przy ścieżce pełnych kamieni i korzeni!
Pod Ścieżką stoi drogi bufet, gdzie Inez udaje się zdobyć ostatnie piwo i smażony ser. Potem rzutem na taśmę korzystamy z toalety, acz nie wszystkim się udało i musieli głośno dopominać się o otworzenie zamkniętych drzwi .
Po co zatem tu przyszliśmy? Niżej na przełęczy stoi niepozorna wieża widokowa a obok niej wiata z miejscem na ognisko. I tam będziemy spali!
Wkrótce okolica się wyludnia. Zrzucamy plecaki i wchodzimy na najwyższe, czwarte piętro. Nie napiszę nic odkrywczego, że najlepiej widać Tatry, które są wręcz na wyciągnięcie ręki! Szalony Wierch odległy o 9 kilometrów, Hawrań o 14, a Łomnica o 19 (można dostrzec obserwatorium na szczycie).
W drugą stronę mniej spektakularnie, lecz bardziej sielsko. Są Pieniny z Trzema Koronami (16 kilometrów) oraz Beskid Sądecki z Przehybą, Radziejową i Wielkim Rogaczem (27 kilometrów).
Słowacy zamontowali tu lunetę rodem z USA, ale bezpłatną .
Zachód słońca mniej porywa niż na Grandeusie, bowiem te chowa się za drzewami przy wyciągach i Ścieżce Nad Koronami. Okolica nabiera przyjemnego czerwonego koloru.
Zanim zrobi się zupełnie ciemno trzeba jeszcze rozłożyć namiot. Zupełnie poważnie braliśmy opcję postawienia go na pierwszym piętrze wieży, ale ostatecznie ląduje pod nią, przy schodach.
Błogi spokój przerywa samochód, który podjeżdża na szczyt, a potem kieruje się w naszym kierunku! Kogo tu niesie?! Na szczęście tylko obsługę ośrodka; przyjechali po kupę śmieci walających się pod wieżą. Chwilę z nimi gawędzimy, bo mówili prawie po polsku, więc to chyba jacyś górale z pogranicza. Trochę się zdziwili, że tutaj śpimy, jednak stwierdzili, że to nie stanowi żadnego problemu.
Po ich odjeździe zbieram drewno na ognisko - jako, że obok rośnie las to jest go pod dostatkiem. A potem można usmażyć większość pozostałych zapasów .
Z każdą kolejną nocą w namiocie coraz mniej bolą mnie plecy, więc mamy postęp . Śpiąc tutaj grzechem byłoby nie wstać na wschód, zatem punktualnie o 5.15 wywlekamy się na górę. Pod Pieninami i Gorcami morza mgieł!
Tatry jeszcze śpią.
3... 2... 1... - poniedziałek się budzi!
Trzy Korony.
Walczę z aparatem, bo coś mi nie chce łapać ostrości... Tu na zdjęciu Lubań (22 kilometry od nas).
Fotografowanie fotografowaniem, ale trzeba to zobaczyć na żywo!
A teraz odwróćmy się w drugą stronę, gdzie skaliste ściany zaczynają się różowić.
Na skraju po prawej zdaje się, że Giewont (28 kilometrów).
I ponownie Łomnica. Dawno temu podczas mojej jedynej wizyty w Tatrach słowackich marzył mi się wjazd na nią (bo taternikiem nie jestem, aby legalnie wejść), ale akurat wiał mocny wiatr i kolejka z Łomnickiego Stawu była zamknięta ...
Z boku załapały się jeszcze Baranie Rogi i Lodowy Szczyt, swego czasu najwyższa góra RP.
Po tym koncercie dla oczu warto wrócić do namiotów i przekimać jeszcze trochę zanim okolica znowu zaroi się od ludzi.
Kierowca z autostopu podrzucił nas pod kościół, gdzie akurat trwała msza.
Idziemy zatem zrobić zakupy, bo tutaj mimo niedzieli działa sklep. Następnie siadamy pod werandą drewnianego domku, który okazuje się lodziarnią. Po mszy wali do niej tłum ludzi wraz z grupą młodzieży pod opieką zakonnicy i zakonnika.
Jestem świadkiem wiekopomnej sceny:
Zakonnica, w grubych rajstopach na stopach, rzuca do swoich podopiecznych:
- Każdy może sobie coś wybrać za 4,5 złotego - lustruje dokładnie listę produktów. - O, jest kawa mrożona z lodem kręconym!
Zakonnik, bez rajstop na stopach:
- To mnie kręci!
Zakonnica:
- W takim razie niech każdy sobie coś wybierze za 5 złotych!
I co w tym wiekopomnego? Otóż to bardzo rzadki przypadek: polski Kościół coś funduje, a nie fundują Kościołowi .
Ponieważ wszyscy wierni opuścili świątynię liczę, że uda mi się zajrzeć do środka. Niestety - drzwi są zamknięte. Portal wejściowy zdradza wiekową historię sięgającą XV wieku.
Przy płocie stoją nagrobki. Ten po lewej należy do kanonika i został opisany po łacinie z węgierską nazwą (Kaczvin) jeszcze sprzed madziaryzacji - na Szentmindszent zmieniono ją w 1899. Po prawej użyto węgierskiego i ktoś opasał krzyż wstążeczką w narodowych barwach Madziarów.
Wieża jest typowa dla kościołów spiskich.
Z tyłu sklepu znajduje się pizzeria, lecz jeszcze jest zamknięta. Nie przeszkadza to licznemu towarzystwu siedzącemu przy stolikach pełnych naczyń z wesela odbywającego się w poprzednim dniu. Być może niektórzy biesiadują od wczoraj .
Obok pizzowego ogródka wisi mostek z tablicą zakazującą przechodzenia. Wiele osób to ignoruje, ale ja wolę nie ryzykować, gdyż większość desek jest wyraźnie spróchniałych.
Wypijam jedno piwo zakupione w sklepie i pakujemy się w drogę. Nasze plecaki (zwłaszcza Inez) wzbudzają żywe zainteresowanie wielu miejscowych. W głowach im się nie mieści, że komuś chce się męczyć w taki upał.
Maszerując w kierunku słowackiej granicy podziwiamy architekturę Kacwina. Jedna cieszy oko, druga przeraża.
Charakterystyczne są kamienne spichlerze, często poukrywane w podwórkach.
Ładna kapliczka po wyjściu na otwartą przestrzeń.
W tym miejscu kończy się normalna droga. Dalej ciągnie się żwirówka dozwolona m.in. dla właścicieli gruntów. Mimo to ruch tam spory, prawie same rejestracje z odległych stron. Nie sądzę, aby to byli "właściciele gruntów". Gdyby postawić tam policjanta to miałby szybko ogromny zarobek na mandatach!
Szlak pieszy odbija w lewo. Postawiono tu ławeczkę dokładnie taką samą jak na Grandeusie i Taborze nad Niedzicą.
Główna atrakcja to ponownie widok na Tatry. Znowu najwyraźniej strzela Hawrań i Płaczliwa Skała, ale tym razem Lodowy Szczyt też nie jest zasłonięty.
Początkowo w ogóle mieliśmy tędy nie iść: według pierwotnego planu z Kacwina powinniśmy kierować się na Łapsze Niżne. Wczoraj wieczorem przemyśleliśmy jednak sprawę i uznaliśmy, że ten wariant będzie bardziej sensowny i mniej wyczerpujący. A i chyba bardziej widokowy.
Czeka nas też przejście przez potok. Co prawda z boku stał mostek, lecz go nie zauważyliśmy. Przekroczyliśmy przyjemnie chłodną wodę w odpowiednim momencie, bo chwilę potem rozjechały ją trzy terenówki...
Widać dawne przejście graniczne.
Drewniana budka spokojnie nadawałaby się do spania dla dwóch lub trzech osób. Po słowackiej stronie witają nas żółte szlakowskazy - znak rozpoznawczy ichniejszych Tatr i Pienin.
Podejście akurat w najbardziej gorącej porze dnia...
Widząc tę scenę przypomniał mi się komunikat z Radia Erewań: Grupa komunistów chińskich zaatakowała pracujący w polu radziecki traktor. Traktor odpowiedział celnym ogniem, po czym odleciał w kierunku Moskwy.
Zbliżamy się do wioski Wielka Frankowa (słow. Veľká Franková, węg. Nagyfrankvágása, niem. Gross-Frankova). Według mapy blisko szlaku znajduje się pole biwakowe, które w rzeczywistości jest... boiskiem. Słyszymy odgłosy meczu, a zwłaszcza długie jęki jednego ze sfaulowanych zawodników.
Pierwszy słowacki budynek to tartak. Drugi - kapliczka.
Wioska zamieszkała jest głównie przez ludność pochodzenia łemkowskiego - na Słowacji osadnictwo rusińskie sięgało prawie Tatr, a ponieważ nie było tu wypędzeń jak po polskiej stronie granicy, to istnieje do dzisiaj. W przeciwieństwie do sąsiedniej Osturni dominującym wyznaniem jest rzymski katolicyzm.
Żar leje się z nieba, czuję się wyschnięty na wiór! Wierzę jednak w mądrość miejscowych, bo u nich to naturalne, że człowiek nie siedzi w domu, tylko wychodzi między ludzi napić się piwa lub czegoś mocniejszego.
I wiara tym razem okazała się skuteczna - tuż za głównym skrzyżowaniem działa bar! Boże, błogosław Słowaków! Zrzucamy plecaki pod parasolami i zaglądamy do chłodnego wnętrza... A tam Šariš za 80, a kofola za 50 centów! Żyć nie umierać! Dodatkowo dostaję darmową mapę wschodniej części Podtatrza.
Na jednym piwie nie mogło się skończyć. Zagaduję babkę zza baru o jakieś jedzenie, lecz takowego nie ma w promieniu kilkunastu kilometrów. Wioska posiada także drugą knajpę! Odległą o ledwie kilkaset metrów. Wygląda tak zachęcająco, że nie mogłem się nie skusić na wizytę, co niezbyt spodobało się Nesce .
Na dworze zebrały się chmury, więc słońce już tak nie smaży. Zabudowania przy drodze podobne do kacwińskich, jest także mała wystawka w ogródku.
Na asfalcie wzdłuż Frankowskiego Potoku spotykamy stado owiec tarasujących drogę.
A nasz dzisiejszy cel już widać! W linii prostej niedaleko, tylko to podejście...
Kapliczka świętego Kubła.
Skręcamy w żółty szlak. Najpierw za wcześnie, więc lądujemy na pastwisku. Potem już prawidłowo i mozolnie gramolimy się do góry zostawiając dolinę za sobą.
Znowu spotykamy owce - jakieś kilkusztukowe stadko kręci się... w lesie. Widząc nas zaczynają w panice uciekać w boczną ścieżkę...
A na polanie znany widok...
Krzyż na szczycie Furmanec (1038 metrów n.p.m.) to znak, że jesteśmy już bliżej niż dalej.
Zostało ostatnie podejście - szlak kajś się stracił, więc wzdłuż wyciągu.
Jesteśmy u wrót Mordoru... Malá poľana (1151 metrów n.p.m.) to ośrodek narciarski, a do tego od jakiegoś czasu stoi na niej Ścieżka Koronami Drzew (Chodník korunami stromov) czyli przedziwna konstrukcja wznosząca się ponad linią lasu. Nie trzeba chyba dodawać, że jest to główna atrakcja turystyczna okolicy.
Ludzie cisną do niej jak żule do monopolowego! Mimo późnej pory nadal przewalają się pod nią setki osób w klapkach, sandałach, japonkach, adidasach, szpilkach, a czasem jakiś wariat w obuwiu trekingowym. Jednocześnie w tym roku nie można tu podjechać kanapą, bo ją wymieniają na gondolę, więc wszyscy muszą dymać ponad 2 kilometry z najbliższego parkingu. Nie mam pojęcia jak im się to udało przy ścieżce pełnych kamieni i korzeni!
Pod Ścieżką stoi drogi bufet, gdzie Inez udaje się zdobyć ostatnie piwo i smażony ser. Potem rzutem na taśmę korzystamy z toalety, acz nie wszystkim się udało i musieli głośno dopominać się o otworzenie zamkniętych drzwi .
Po co zatem tu przyszliśmy? Niżej na przełęczy stoi niepozorna wieża widokowa a obok niej wiata z miejscem na ognisko. I tam będziemy spali!
Wkrótce okolica się wyludnia. Zrzucamy plecaki i wchodzimy na najwyższe, czwarte piętro. Nie napiszę nic odkrywczego, że najlepiej widać Tatry, które są wręcz na wyciągnięcie ręki! Szalony Wierch odległy o 9 kilometrów, Hawrań o 14, a Łomnica o 19 (można dostrzec obserwatorium na szczycie).
W drugą stronę mniej spektakularnie, lecz bardziej sielsko. Są Pieniny z Trzema Koronami (16 kilometrów) oraz Beskid Sądecki z Przehybą, Radziejową i Wielkim Rogaczem (27 kilometrów).
Słowacy zamontowali tu lunetę rodem z USA, ale bezpłatną .
Zachód słońca mniej porywa niż na Grandeusie, bowiem te chowa się za drzewami przy wyciągach i Ścieżce Nad Koronami. Okolica nabiera przyjemnego czerwonego koloru.
Zanim zrobi się zupełnie ciemno trzeba jeszcze rozłożyć namiot. Zupełnie poważnie braliśmy opcję postawienia go na pierwszym piętrze wieży, ale ostatecznie ląduje pod nią, przy schodach.
Błogi spokój przerywa samochód, który podjeżdża na szczyt, a potem kieruje się w naszym kierunku! Kogo tu niesie?! Na szczęście tylko obsługę ośrodka; przyjechali po kupę śmieci walających się pod wieżą. Chwilę z nimi gawędzimy, bo mówili prawie po polsku, więc to chyba jacyś górale z pogranicza. Trochę się zdziwili, że tutaj śpimy, jednak stwierdzili, że to nie stanowi żadnego problemu.
Po ich odjeździe zbieram drewno na ognisko - jako, że obok rośnie las to jest go pod dostatkiem. A potem można usmażyć większość pozostałych zapasów .
Z każdą kolejną nocą w namiocie coraz mniej bolą mnie plecy, więc mamy postęp . Śpiąc tutaj grzechem byłoby nie wstać na wschód, zatem punktualnie o 5.15 wywlekamy się na górę. Pod Pieninami i Gorcami morza mgieł!
Tatry jeszcze śpią.
3... 2... 1... - poniedziałek się budzi!
Trzy Korony.
Walczę z aparatem, bo coś mi nie chce łapać ostrości... Tu na zdjęciu Lubań (22 kilometry od nas).
Fotografowanie fotografowaniem, ale trzeba to zobaczyć na żywo!
A teraz odwróćmy się w drugą stronę, gdzie skaliste ściany zaczynają się różowić.
Na skraju po prawej zdaje się, że Giewont (28 kilometrów).
I ponownie Łomnica. Dawno temu podczas mojej jedynej wizyty w Tatrach słowackich marzył mi się wjazd na nią (bo taternikiem nie jestem, aby legalnie wejść), ale akurat wiał mocny wiatr i kolejka z Łomnickiego Stawu była zamknięta ...
Z boku załapały się jeszcze Baranie Rogi i Lodowy Szczyt, swego czasu najwyższa góra RP.
Po tym koncercie dla oczu warto wrócić do namiotów i przekimać jeszcze trochę zanim okolica znowu zaroi się od ludzi.
https://picasaweb.google.com/110344506389073663651
http://hanyswpodrozach.blogspot.com/
"Szanowny Prezydencie. Błogosławione łono, które Ciebie nosiło i piersi, które ssałeś"
http://hanyswpodrozach.blogspot.com/
"Szanowny Prezydencie. Błogosławione łono, które Ciebie nosiło i piersi, które ssałeś"
Re: Przez Spisz z namiotem. Zachody i wschody, podejścia i zejścia.
Super zdjęcia tak piękne i wyraziste. Twój opis bardzo dokładny,lekko napisany że czułam się jakbym była tam z Wami. Czułam ciężar plecaka, smak piwa ,strach przed psami i owcami, zapach ogniska, zmęczenie,poranny chłodek i ciepło słońca..
Jeśli szczęście jeszcze nie przyszło do Ciebieto znaczy że jest duże i idzie małymi kroczkami
Re: Przez Spisz z namiotem. Zachody i wschody, podejścia i zejścia.
cieszę się, że ktoś to przeczytał z takim odczuciem
https://picasaweb.google.com/110344506389073663651
http://hanyswpodrozach.blogspot.com/
"Szanowny Prezydencie. Błogosławione łono, które Ciebie nosiło i piersi, które ssałeś"
http://hanyswpodrozach.blogspot.com/
"Szanowny Prezydencie. Błogosławione łono, które Ciebie nosiło i piersi, które ssałeś"
Re: Przez Spisz z namiotem. Zachody i wschody, podejścia i zejścia.
Poniedziałek rano, wieża widokowa na Malej poľanie. Namiot elegancko rozłożony obok wejścia na obiekt. Upał od wczesnych godzin, podobnie jak w poprzednie dni.
Słońce pali tak niemiłosiernie, że Inez rezygnuje nawet z posiedzenia przy ognisku, zatem wędzę się sam . To ostatni moment, aby usmażyć i zjeść kiełbasę zanim dostanie ona nóg i ucieknie w las .
Czas nas goni, więc szybko wbiegam na szczyt wieży, aby zrobić kilka ostatnich zdjęć. Pod Beskidami nadal widać mgły...
...natomiast Tatry niewzruszenie czekają na kolejny najazd turystów.
Ścieżkę Koronami Drzew (Chodník korunami stromov) otwierają o godzinie 9-tej, a Nesce bardzo zależy, aby być jedną z pierwszych klientek i uniknąć tłumów. Uświadomiła mi, iż to miejsce jest bardzo popularne wśród osób, które chcą pochwalić się swoimi podróżami w mediach społecznościowych. Ja jednak rezygnuję z wejścia - bynajmniej nie z powodu skromności moich dokonać, ale zwyczajnie nie mam już 9 euro na bilet . Kwota ta wydaje mi się lekko za wysoka i nie sądzę, abym ujrzał z góry wiele więcej niż z wieży, z której oglądaliśmy zachód i wschód słońca.
Siadam pod barem z plecakami i wyciągam na stół mapę aby wyglądać profesjonalnie .
Z każdą minutą w okolicy robi się bardziej tłoczno. Najpierw są tą osoby indywidualne, następnie pojawiają się wycieczki w zdecydowanej większości posługujące się językiem polskim. Ubiór dowolny z przewagą tego w stylu "krupówkowym". Niektórzy jęczą ze zmęczenia lub wzywają imię Boże nadaremno. Jakaś kobieta paraduje z ręcznikiem na karku niczym bokserski trener.
Nie ma tu jednak żadnych śmichów-chichów - wszyscy oni przeszli dzisiaj znacznie dłuższy dystans niż ja .
Grubo po ponad godzinie wraca Inez, zadowolona. Ja nawodniłem swój suchy organizm, więc również jestem usatysfakcjonowany. Przyszła pora na dalszą część wędrówki i opuszczenie tego miejsca.
Kilka najbliższych kilometrów pójdziemy niebieskim szlakiem poprowadzonym granią. Początkowo spotykamy dość sporo osób, więc czujemy się trochę jak na autostradzie. Przy rozwidleniu szlaku przewodnik polskiej grupy drze się tak, że obudziłby martwego. Nie może odżałować, iż w tym roku wyciąg dowożący na szczyt jest remoncie, więc zostanie im mało czasu na podziwianie panoram.
Potem robi się luźniej, bowiem znika tłum idący od strony parkingów. Od razu przyjemniej, choć czasem zerkamy za siebie.
Zalesiony Slodičovský vrch (1167 metrów n.p.m.).
Węzeł szlaków na Magurze (1196 metrów n.p.m.) jest totalnie rozjeżdżony przez ciężki sprzęt! Na odcinku kilkuset metrów ciężko nawet przejść z jednej strony dawnej ścieżki na drugą! Przez to wszystko Neska prze do przodu i przegapia odbicie naszego szlaku, ale tubalnym wołaniem zawracam ją na właściwą drogę.
Zejście żółtym szlakiem to koszmar! Czuję się jak na jakimś torze przeszkód.
W środkowej części odcinka sytuacja wraca do normy, a po wycinkach można przyjrzeć się przetrzebionej przez drwali okolicy. Daleko przed nami granica w kierunku której się udajemy.
W dolinie leży Osturnia (słow. Osturňa, niem. Asthorn, węg. Oszturnya). Ciągnie się ona przez 7 kilometrów i jest uznawana za najdłuższą wioskę Słowacji. Podobnie jak w sąsiedniej Wielkiej Frankowej (którą odwiedziliśmy wczoraj) większość mieszkańców stanowią Rusini. Pod względem religijnym w miejscowości dominują wyznawcy kościoła grekokatolickiego.
W Osturni zachowało się tak dużo tradycyjnej drewnianej zabudowy, iż w 1979 roku ogłoszono ją rezerwatem architektury ludowej (jeden z dziesięciu w kraju).
Cerkiew św. Michała z końca XVIII wieku. Ograniczamy się do zrobienia zdjęcia z odległości.
Na mapie mamy zaznaczony bar. Sklep też, ale już wiemy, iż w poniedziałek nie działa. Liczymy jednak na knajpę...
...i znajdujemy ją! To jedna z najbardziej widocznych różnic pomiędzy interiorem Polski i Słowacji: w kraju nad Wisłą zapewne trafilibyśmy na sklep, nawet działający w weekend, ale piwo musielibyśmy obalić w krzakach. W kraju nad Dunajem po zakupy trzeba się udać do większej miejscowości, ale kulturalnie ugasić pragnienie można prawie wszędzie .
W środku panuje przyjemny chłodek i półmrok. Na kranie Tatran czyli lekko sikowaty produkt z Popradu, lecz przy tej pogodzie wchodzi znakomicie. Dokładnie liczymy ostatnie euro i centy, które nam zostały, a gdy okazuje się, iż można także płacić w złotówkach, to zamawiamy po drugim rzucie piwa i kofoli .
Sielską atmosferę nieco burzy telewizor, w którym przypominane są ofiary Praskiej Wiosny na Słowacji. Mija właśnie pół wieku od wkroczenia wojsk Układu Warszawskiego w granice CSRS...
Siedzi się fajnie, jednak czeka nas jeszcze jedno długie podejście. Właściwy kierunek pokazuje ta niepozorna tabliczka.
Do niedawna biegła tędy szutrówka, od kilku lat położono na niej asfalt i udostępniono normalnym samochodom oraz kurom.
Powoli nabieramy wysokości. Wioska zostaje w dole...
W pewnym momencie widzimy siedzące na poboczu siedzą dwie panie. Pozdrawiamy się i idziemy dalej. A tam - UWAGA, CYCKI!
Z góry zjeżdża terenówka. Po chwili wraca i kierowca rzuca przez otwarte okno:
- Idziecie czy jedziecie?
Ponieważ byliśmy już stosunkowo blisko granicy to Inez się wahała, ale u mnie objawił się leń i wpakowaliśmy się do środka . W sumie skróciliśmy dreptanie o jakieś 2 kilometry podejścia.
Okazało się, iż to mąż jednej z pań, które widzieliśmy wcześniej. Te z kolei wybrały się na ciekawą wycieczkę: mieszkały w agroturystyce przy przełęczy nad Łapszanką (słow. Lapšanka, węg. Kislápos, niem. Kleinlapsch), ale o tym nie wiedziały (w sensie, że to ta przełęcz) i postanowiły pójść do... przełęczy nad Łapszanką . Kompletnie nie znając się na okolicy i bez mapy zeszły do Osturni. Zawitały do knajpy, a w drodze powrotnej pomyliły się na skrzyżowaniu i ruszyły w ślepą drogę. W efekcie znów musiały się wrócić i zmęczenie dopadło je na podejściu do granicy. Mąż, który im towarzyszył, miał najwięcej sił, więc skoczył do domu i podjechał samochodem. A potem spotkał nas... Dopiero my wytłumaczyliśmy im, że przełęcz nad Łapszanką to miejsce skąd zaczynały "spacer".
Przejeżdżamy granicę i znowu jesteśmy na polskim Spiszu. Wspomniana wcześniej przełęcz słynie jako jeden z najlepszych punktów obserwacyjnych na Tatry i trudno się nie zgodzić z tą opinią.
Zostawiam Neskę przy kapliczce (symbolu przełęczy) i udaję się na poszukiwania jakiejś kwatery, bowiem tutejsza okolica nie wygląda na sprzyjającą rozbijaczom namiotów. Nocleg znajduję około pół kilometra od przełęczy, a więc nie jest źle. Zamiast twardej ziemi łóżko, zamiast wilgotnych chusteczek prysznic - luksus jednym słowem!
Po ogarnięciu się postanawiamy pójść do sklepu. Najbliższy znajduje się w Rzepiskach (słow. Repiská, węg. Répásfalu, niem. Ripsdorf), a kierunek wskazuje krowa.
Przy białej kapliczce na przełęczy ciągle ktoś zatrzymuje się na zdjęcia. Dobrze, że tam nie ma oficjalnego parkingu (choć początkowo miałem inne zdanie), bo w ogóle kłębiłyby się tłumy.
Asfaltówka z Łapszanki do Rzepisk to nieustanne widoki na pasmo tatrzańskie. Panorama jest chyba pełna - od Bujaczego Wierchu po lewej do Giewontu po prawej. Najbliższe szczyty oddalone są o jakieś 10 kilometrów, najdalsze o 25.
Wprawne (i uzbrojone w obiektyw) oko dostrzeże Ścieżkę nad Koronami skąd przyszliśmy.
Ale wracając do Taterek: miejscami kłębi się nad nimi strasznie. Tak jak przez ostatnie dni my mieliśmy spokój od nieprzyjemnych zjawisk atmosferycznych, tak tam przez większość czasu się chmurzyło i ciemniło.
Granice miejscowości, gmin i powiatów. A na tablicach znów wypisują bzdury o Małopolsce. Tak samo Rzepiska niewiele mają wspólnego z rejonem tatrzańskim (poza widokami).
Po okresie zachmurzenia znowu wyszło słoneczko, więc wszystko nabrało soczystych barw.
Rzepiska posiadają trochę drewnianych domów, lecz znacznie mniej niż Osturnia. Jedną z atrakcji jest gnój niemal wylewający się na ulicę ze stodoły. Z kolei w innym miejscu wzrok przyciąga figura zamyślonego Chrystusa... z czarnym dildo między nogami (to jakiś dziwny znicz albo lampka).
Po zakupach wracamy do Łapszanki. Wieczór coraz bliżej, więc i góry zmieniają kolory. Na pierwszym zdjęciu chyba Gerlach, na drugim oczywiście Hawrań i Lodowy Szczyt.
Czystego zachodu słońca znów nie będzie, ale i tak jest pięknie.
Kapliczka na przełęczy. Wybudowana w 1928 roku miała m.in. ostrzegać przed nadciągającą burzą. W 1967 roku podczas bicia w dzwon zginął w niej młody mężczyzna, trafiony piorunem.
Ostatnie chwile przed zapadnięciem nocy.
Mimo początkowych planów nie chciało nam się wstawać na wschód słońca - i tak podczas wyjazdu nacieszyliśmy się nimi wyjątkowo dużo. Po pobudce okazało się, że pogoda zaczyna mulić, a góry są prawie niewidoczne.
Wtorek to dzień powrotu do domu. Na ostatni odcinek wybraliśmy szlak gminny, aby ominąć maszerowanie po asfalcie. Trasę wytyczono po widokowych ścieżkach wzdłuż pastwisk z nieustannie głodnymi krowami.
O, coś tam się wyłania!
Następnie przechodzimy przez przyjemny las, a potem czeka niewielki bród. Inez stwierdza, że brakowało czasu na kąpiel w jakimś potoku: niby często je mijaliśmy, a nigdzie do nich nie wchodziliśmy (pomijając przejście rzeczki nad Kacwinem).
Jej marzenie rychło się spełnia: obok udekorowanej flagą chałupy szlak gwałtownie skręca w lewo, prosto w rzeczkę otoczoną bagniskiem. Trzeba zdjąć buty i uważać, aby nie poślizgnąć się na zielonym dnie; momentami potok sięga uda... Przygoda i dreszczyk emocji .
Na drugim brzegu kompletny brak oznaczeń, więc idziemy na czuja, dodatkowo posiłkując się GPS-em. Trochę przedzierania się przez krzaki i po dłuższym okresie na polanie znowu widać szlak.
Schodzimy do Jurgowa (słow. Jurgov, węg. Szepesgyörke, niem. Jörg), kończąc w ten sposób spiską pętlę.
Na zwiedzanie wioski nie mamy czasu, bowiem okazuje się, że za chwilę będziemy mieli busik w kierunku Nowego Targu. Idziemy zatem szybkim krokiem do centrum i w biegu cykamy zdjęcia obiektom przy drodze.
Niewielki budynek remizy wybudowano w okresie ostatniej wojny, kiedy to Jurgów należał do Słowacji; zachował się na nim napis w słowackim języku. Autochtoniczna ludność może właściwie czuć przynależność do dwóch narodów albo do żadnego z nich. W gwarze podobno słyszalne są też wpływy węgierskie.
Udaje mi się jeszcze zerknąć przez płot na drewniany kościółek z XVIII wieku...
...i zaraz potem zjawia się nasz transport.
Słońce pali tak niemiłosiernie, że Inez rezygnuje nawet z posiedzenia przy ognisku, zatem wędzę się sam . To ostatni moment, aby usmażyć i zjeść kiełbasę zanim dostanie ona nóg i ucieknie w las .
Czas nas goni, więc szybko wbiegam na szczyt wieży, aby zrobić kilka ostatnich zdjęć. Pod Beskidami nadal widać mgły...
...natomiast Tatry niewzruszenie czekają na kolejny najazd turystów.
Ścieżkę Koronami Drzew (Chodník korunami stromov) otwierają o godzinie 9-tej, a Nesce bardzo zależy, aby być jedną z pierwszych klientek i uniknąć tłumów. Uświadomiła mi, iż to miejsce jest bardzo popularne wśród osób, które chcą pochwalić się swoimi podróżami w mediach społecznościowych. Ja jednak rezygnuję z wejścia - bynajmniej nie z powodu skromności moich dokonać, ale zwyczajnie nie mam już 9 euro na bilet . Kwota ta wydaje mi się lekko za wysoka i nie sądzę, abym ujrzał z góry wiele więcej niż z wieży, z której oglądaliśmy zachód i wschód słońca.
Siadam pod barem z plecakami i wyciągam na stół mapę aby wyglądać profesjonalnie .
Z każdą minutą w okolicy robi się bardziej tłoczno. Najpierw są tą osoby indywidualne, następnie pojawiają się wycieczki w zdecydowanej większości posługujące się językiem polskim. Ubiór dowolny z przewagą tego w stylu "krupówkowym". Niektórzy jęczą ze zmęczenia lub wzywają imię Boże nadaremno. Jakaś kobieta paraduje z ręcznikiem na karku niczym bokserski trener.
Nie ma tu jednak żadnych śmichów-chichów - wszyscy oni przeszli dzisiaj znacznie dłuższy dystans niż ja .
Grubo po ponad godzinie wraca Inez, zadowolona. Ja nawodniłem swój suchy organizm, więc również jestem usatysfakcjonowany. Przyszła pora na dalszą część wędrówki i opuszczenie tego miejsca.
Kilka najbliższych kilometrów pójdziemy niebieskim szlakiem poprowadzonym granią. Początkowo spotykamy dość sporo osób, więc czujemy się trochę jak na autostradzie. Przy rozwidleniu szlaku przewodnik polskiej grupy drze się tak, że obudziłby martwego. Nie może odżałować, iż w tym roku wyciąg dowożący na szczyt jest remoncie, więc zostanie im mało czasu na podziwianie panoram.
Potem robi się luźniej, bowiem znika tłum idący od strony parkingów. Od razu przyjemniej, choć czasem zerkamy za siebie.
Zalesiony Slodičovský vrch (1167 metrów n.p.m.).
Węzeł szlaków na Magurze (1196 metrów n.p.m.) jest totalnie rozjeżdżony przez ciężki sprzęt! Na odcinku kilkuset metrów ciężko nawet przejść z jednej strony dawnej ścieżki na drugą! Przez to wszystko Neska prze do przodu i przegapia odbicie naszego szlaku, ale tubalnym wołaniem zawracam ją na właściwą drogę.
Zejście żółtym szlakiem to koszmar! Czuję się jak na jakimś torze przeszkód.
W środkowej części odcinka sytuacja wraca do normy, a po wycinkach można przyjrzeć się przetrzebionej przez drwali okolicy. Daleko przed nami granica w kierunku której się udajemy.
W dolinie leży Osturnia (słow. Osturňa, niem. Asthorn, węg. Oszturnya). Ciągnie się ona przez 7 kilometrów i jest uznawana za najdłuższą wioskę Słowacji. Podobnie jak w sąsiedniej Wielkiej Frankowej (którą odwiedziliśmy wczoraj) większość mieszkańców stanowią Rusini. Pod względem religijnym w miejscowości dominują wyznawcy kościoła grekokatolickiego.
W Osturni zachowało się tak dużo tradycyjnej drewnianej zabudowy, iż w 1979 roku ogłoszono ją rezerwatem architektury ludowej (jeden z dziesięciu w kraju).
Cerkiew św. Michała z końca XVIII wieku. Ograniczamy się do zrobienia zdjęcia z odległości.
Na mapie mamy zaznaczony bar. Sklep też, ale już wiemy, iż w poniedziałek nie działa. Liczymy jednak na knajpę...
...i znajdujemy ją! To jedna z najbardziej widocznych różnic pomiędzy interiorem Polski i Słowacji: w kraju nad Wisłą zapewne trafilibyśmy na sklep, nawet działający w weekend, ale piwo musielibyśmy obalić w krzakach. W kraju nad Dunajem po zakupy trzeba się udać do większej miejscowości, ale kulturalnie ugasić pragnienie można prawie wszędzie .
W środku panuje przyjemny chłodek i półmrok. Na kranie Tatran czyli lekko sikowaty produkt z Popradu, lecz przy tej pogodzie wchodzi znakomicie. Dokładnie liczymy ostatnie euro i centy, które nam zostały, a gdy okazuje się, iż można także płacić w złotówkach, to zamawiamy po drugim rzucie piwa i kofoli .
Sielską atmosferę nieco burzy telewizor, w którym przypominane są ofiary Praskiej Wiosny na Słowacji. Mija właśnie pół wieku od wkroczenia wojsk Układu Warszawskiego w granice CSRS...
Siedzi się fajnie, jednak czeka nas jeszcze jedno długie podejście. Właściwy kierunek pokazuje ta niepozorna tabliczka.
Do niedawna biegła tędy szutrówka, od kilku lat położono na niej asfalt i udostępniono normalnym samochodom oraz kurom.
Powoli nabieramy wysokości. Wioska zostaje w dole...
W pewnym momencie widzimy siedzące na poboczu siedzą dwie panie. Pozdrawiamy się i idziemy dalej. A tam - UWAGA, CYCKI!
Z góry zjeżdża terenówka. Po chwili wraca i kierowca rzuca przez otwarte okno:
- Idziecie czy jedziecie?
Ponieważ byliśmy już stosunkowo blisko granicy to Inez się wahała, ale u mnie objawił się leń i wpakowaliśmy się do środka . W sumie skróciliśmy dreptanie o jakieś 2 kilometry podejścia.
Okazało się, iż to mąż jednej z pań, które widzieliśmy wcześniej. Te z kolei wybrały się na ciekawą wycieczkę: mieszkały w agroturystyce przy przełęczy nad Łapszanką (słow. Lapšanka, węg. Kislápos, niem. Kleinlapsch), ale o tym nie wiedziały (w sensie, że to ta przełęcz) i postanowiły pójść do... przełęczy nad Łapszanką . Kompletnie nie znając się na okolicy i bez mapy zeszły do Osturni. Zawitały do knajpy, a w drodze powrotnej pomyliły się na skrzyżowaniu i ruszyły w ślepą drogę. W efekcie znów musiały się wrócić i zmęczenie dopadło je na podejściu do granicy. Mąż, który im towarzyszył, miał najwięcej sił, więc skoczył do domu i podjechał samochodem. A potem spotkał nas... Dopiero my wytłumaczyliśmy im, że przełęcz nad Łapszanką to miejsce skąd zaczynały "spacer".
Przejeżdżamy granicę i znowu jesteśmy na polskim Spiszu. Wspomniana wcześniej przełęcz słynie jako jeden z najlepszych punktów obserwacyjnych na Tatry i trudno się nie zgodzić z tą opinią.
Zostawiam Neskę przy kapliczce (symbolu przełęczy) i udaję się na poszukiwania jakiejś kwatery, bowiem tutejsza okolica nie wygląda na sprzyjającą rozbijaczom namiotów. Nocleg znajduję około pół kilometra od przełęczy, a więc nie jest źle. Zamiast twardej ziemi łóżko, zamiast wilgotnych chusteczek prysznic - luksus jednym słowem!
Po ogarnięciu się postanawiamy pójść do sklepu. Najbliższy znajduje się w Rzepiskach (słow. Repiská, węg. Répásfalu, niem. Ripsdorf), a kierunek wskazuje krowa.
Przy białej kapliczce na przełęczy ciągle ktoś zatrzymuje się na zdjęcia. Dobrze, że tam nie ma oficjalnego parkingu (choć początkowo miałem inne zdanie), bo w ogóle kłębiłyby się tłumy.
Asfaltówka z Łapszanki do Rzepisk to nieustanne widoki na pasmo tatrzańskie. Panorama jest chyba pełna - od Bujaczego Wierchu po lewej do Giewontu po prawej. Najbliższe szczyty oddalone są o jakieś 10 kilometrów, najdalsze o 25.
Wprawne (i uzbrojone w obiektyw) oko dostrzeże Ścieżkę nad Koronami skąd przyszliśmy.
Ale wracając do Taterek: miejscami kłębi się nad nimi strasznie. Tak jak przez ostatnie dni my mieliśmy spokój od nieprzyjemnych zjawisk atmosferycznych, tak tam przez większość czasu się chmurzyło i ciemniło.
Granice miejscowości, gmin i powiatów. A na tablicach znów wypisują bzdury o Małopolsce. Tak samo Rzepiska niewiele mają wspólnego z rejonem tatrzańskim (poza widokami).
Po okresie zachmurzenia znowu wyszło słoneczko, więc wszystko nabrało soczystych barw.
Rzepiska posiadają trochę drewnianych domów, lecz znacznie mniej niż Osturnia. Jedną z atrakcji jest gnój niemal wylewający się na ulicę ze stodoły. Z kolei w innym miejscu wzrok przyciąga figura zamyślonego Chrystusa... z czarnym dildo między nogami (to jakiś dziwny znicz albo lampka).
Po zakupach wracamy do Łapszanki. Wieczór coraz bliżej, więc i góry zmieniają kolory. Na pierwszym zdjęciu chyba Gerlach, na drugim oczywiście Hawrań i Lodowy Szczyt.
Czystego zachodu słońca znów nie będzie, ale i tak jest pięknie.
Kapliczka na przełęczy. Wybudowana w 1928 roku miała m.in. ostrzegać przed nadciągającą burzą. W 1967 roku podczas bicia w dzwon zginął w niej młody mężczyzna, trafiony piorunem.
Ostatnie chwile przed zapadnięciem nocy.
Mimo początkowych planów nie chciało nam się wstawać na wschód słońca - i tak podczas wyjazdu nacieszyliśmy się nimi wyjątkowo dużo. Po pobudce okazało się, że pogoda zaczyna mulić, a góry są prawie niewidoczne.
Wtorek to dzień powrotu do domu. Na ostatni odcinek wybraliśmy szlak gminny, aby ominąć maszerowanie po asfalcie. Trasę wytyczono po widokowych ścieżkach wzdłuż pastwisk z nieustannie głodnymi krowami.
O, coś tam się wyłania!
Następnie przechodzimy przez przyjemny las, a potem czeka niewielki bród. Inez stwierdza, że brakowało czasu na kąpiel w jakimś potoku: niby często je mijaliśmy, a nigdzie do nich nie wchodziliśmy (pomijając przejście rzeczki nad Kacwinem).
Jej marzenie rychło się spełnia: obok udekorowanej flagą chałupy szlak gwałtownie skręca w lewo, prosto w rzeczkę otoczoną bagniskiem. Trzeba zdjąć buty i uważać, aby nie poślizgnąć się na zielonym dnie; momentami potok sięga uda... Przygoda i dreszczyk emocji .
Na drugim brzegu kompletny brak oznaczeń, więc idziemy na czuja, dodatkowo posiłkując się GPS-em. Trochę przedzierania się przez krzaki i po dłuższym okresie na polanie znowu widać szlak.
Schodzimy do Jurgowa (słow. Jurgov, węg. Szepesgyörke, niem. Jörg), kończąc w ten sposób spiską pętlę.
Na zwiedzanie wioski nie mamy czasu, bowiem okazuje się, że za chwilę będziemy mieli busik w kierunku Nowego Targu. Idziemy zatem szybkim krokiem do centrum i w biegu cykamy zdjęcia obiektom przy drodze.
Niewielki budynek remizy wybudowano w okresie ostatniej wojny, kiedy to Jurgów należał do Słowacji; zachował się na nim napis w słowackim języku. Autochtoniczna ludność może właściwie czuć przynależność do dwóch narodów albo do żadnego z nich. W gwarze podobno słyszalne są też wpływy węgierskie.
Udaje mi się jeszcze zerknąć przez płot na drewniany kościółek z XVIII wieku...
...i zaraz potem zjawia się nasz transport.
https://picasaweb.google.com/110344506389073663651
http://hanyswpodrozach.blogspot.com/
"Szanowny Prezydencie. Błogosławione łono, które Ciebie nosiło i piersi, które ssałeś"
http://hanyswpodrozach.blogspot.com/
"Szanowny Prezydencie. Błogosławione łono, które Ciebie nosiło i piersi, które ssałeś"