19-27.05.2013 r. - Atlas Wysoki - Jebel Toubkal, czyli Maroko w metrach od 4167 do zera
Moderatorzy: HalinkaŚ, Moderatorzy
Dzięki za oklaski
Gadaliśmy po angielsku.
2/ w mieście około 30, w górach od 30 na dole do 10 – 15 na górze, w nocy przymrozek.
3/ Tak wrzucę jak przerobię ten tysiąc
No w sumie, tak szczerze, to naskie Tatry pikniejsze, bo naskie
Słyszałem i czytałem o tym handlu wymiennym.Lidka pisze: pomysł z przehandlowaniem niepotrzebnych rzeczy na pamiątki - super! Jak na to wpadliście?
Nie sprawdzałem Ale widziałem u nich gorsze rzeczy więc na pewno nie zostali wystrychnięci na dudkaLidka pisze: Czy miejscowym nie przeszkadzał stopień zużycia sprzętu? W jakim języku porozumiewaliście się z nimi?
Gadaliśmy po angielsku.
Tak. Bez targowania oskubią Cię do zera.Lidka pisze: Z tego co napisałeś "kultura targowania się" wysoce rozwinięta i wręcz wymagana?;)
1/ przewodnik Pascala oraz Bezdroży + mapa TerraquestWiolcia pisze:Maciej, a z jakiego przewodnika po Maroku korzystałeś? Jak temperatury w maju? Czy podrzucisz też fotografie z okolic Marrakeszu?
2/ w mieście około 30, w górach od 30 na dole do 10 – 15 na górze, w nocy przymrozek.
3/ Tak wrzucę jak przerobię ten tysiąc
Ty niewiele? Aha..Filanc pisze:Macieju - uświadomiłeś mi jak niewiele wiem o górach. Ale na podstawie tego co napisałeś, jest to wyprawa w moim zasięgu. W każdym aspekcie.
Ale najpierw Tatry - tu mam jeszcze bardzo dużo ,,zadań".
No w sumie, tak szczerze, to naskie Tatry pikniejsze, bo naskie
No to czas na walkę w okolicy.Dobromił pisze:Tak
Daj znać jak skończą. Może nie będzie trzeba po te 3 metry jechać do MarokaDobromił pisze:Pod Grojcem ruszyły prace przy przeróbce Amfiteatru. Kto wie gdzie wysypią urobek. Ten urobek ...
Życie nie zaczyna się powyżej 5000 mnpm. Powyżej 7000 mnpm tym bardziej...
Ale Ty podobno dostałeś od sędziów lepsze noty za styl, no i miałeś wiatr w ryj, znaczy w plecy, więc nazwijmy to - REMISDobromił pisze:Wy Szuje ... Wyleźliście 3 metry wyżej niż ja ... Zemsta nastąpi ...
Ostatnio zmieniony 07 czerwca 2013, 13:20 przez Maciej, łącznie zmieniany 1 raz.
Macieju, to świetnie, że będzie dalszy ciąg, bo relacja fantastyczna i jestem mocno zaskoczona, że w ogóle istnieje taka "łatwa czwórka", może jednak pojadę kiedyś w te ciepłe kraje
"(...) Rozmiłowana, roztęskniona,
Schodzi powoli od miesiąca
Zamykać Tatry w swe ramiona (...)"
https://get.google.com/albumarchive/101 ... 1781546915
Schodzi powoli od miesiąca
Zamykać Tatry w swe ramiona (...)"
https://get.google.com/albumarchive/101 ... 1781546915
Dzień I. Przylot.
Z Krakowa przez Londyn, z jedną przesiadką, planowo wylądowaliśmy na pasie lotniska w Marrakechu. Pierwszy łyk powietrza, jakże innego niż to angielskie czy polskie. Celsjusze gęsto unoszą się w powietrzu. Jest po prostu ciepło. I sucho.
Odprawa na lotnisku trwa trochę. Panowie w mundurach nie śpieszą się, w swoim tempie dostojnie obijają wszystkim paszporty pieczątkami. W pierwszym kantorze wymieniamy walutę i tak wyposażeni w pieniążki ruszamy w Maroko.
Zadanie nr 1 to: zdobyć taksówkę do centrum Marrakechu. Cena takiej usługi powinna według przewodników kształtować się w granicach 70-100 dirhamów.
Pierwszy taksiarz zaczyna od...400.
Ha ha ha – 50 – mówię.
Ha ha ha – 300 – mówi on pukając się przy tym w czoło.
Ok, 70 please – podbijam.
200 my friend, this is good price – rzecze kierowca.
No, no, 90 is my last price – i odchodzę od niego.
Kierowca jeszcze trochę się potargował, udał obrażonego, ale zgodził na te 90 dh i tak zapakowani w starego Fiata Uno ruszyliśmy ku centrum.
Miało się już ku wieczorowi, godzina bodajże 20, szarówka, ruch w stronę centrum wzmożony. Obserwujemy z zaciekawieniem jak płynnie porusza się ten komunikacyjny chaos. Jak taksówki mijają o włos busy, te busy omijają dziesiątki motorów, motory – rowery – rowery – pieszych, itd, itd, itd.
Wysiadamy w centrum, około 500 m do placu Jemna El Fna. To największy plac w marrakeszeńskiej medynie oraz największa atrakcja turystyczna miasta. Od 2001 roku wpisany wraz całym zabytkowym centrum Marrakeszu na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Nasz hostel ma znajdować się około 300 metrów od placu, w bocznej uliczce. Wyposażeni jedynie w tą skąpą informację przedzieramy się przez zatłoczoną ulicę w kierunku placu. Jesteśmy jak krwinki w krwiobiegu tego wielkiego organizmu. Cała ulica płynie swoim rytmem i nie ma innej opcji niż zlać się z tym kolorowym, idącym w jednym kierunku tłumem. Po drodze mijamy lub jesteśmy zaczepiani przez naganiaczy z restauracji, biur podróży, sklepów z odzieżą, sprzedawców zabawek, chusteczek, bułeczek, a także żebraków, ślepców i małe dzieci idące za nami z wystawioną do przodu dłonią.
Razem w ludzkim prądem wpadamy na plac. Mamy kierować się na prawo, wchodzimy w boczną uliczkę i giniemy gdzieś na chwilę w zaułkach sklepików, kramów i kafejek. A naszego hotelu ni widu, ni słychu. Wracamy na plac. Chwila na zatrzymanie się i sprawdzenie naszej pozycji z mapą kończy się podejściem kilku naganiaczy do pobliskich hoteli i pensjonatów. Stojąca samotnie i wyglądająca na zdezorientowaną dwójka turystów z plecakami jest tutaj pierwszym i łatwym celem dla wszelkiej maści sprzedawców, pracowników hoteli i fałszywych przewodników. Odmawiamy stanowczo i próbujemy sami zlokalizować nasz hotel. Kolejna uliczka znów kończy się porażką. Zaczyna narastać w nas frustracja. W końcu dzwonię do hotelu i dowiaduję się, gdzie mamy iść. Okazuje się, że nasza uliczka jest najwęższa w okolicy, nawet nie zaznaczona na planie miasta. Mogliśmy jej szukać do rana.
Ale jesteśmy na miejscu. Nasz hotel nazywa się, nomen omen, Atlas. Meldujemy się, wrzucamy rzeczy w mikroskopijny pokoik i idziemy na plac by upolować coś na kolację.
Nie jest to łatwe. Dla tych co nie wiedzą, plac Jemna el Fna to wielki targ, gdzie co wieczór rozkładają się stragany restauracyjne. Wokół nich gromadzą się kuglarze, berberyjscy opowiadacze legend i historii, bębniarze, muzycy gnawa, zaklinacze węży, samozwańczy uzdrawiacze i dentyści, treserzy małp. A oprócz tego setki handlarzy pamiątkami i wszelkiej maści wyrobami lokalnych rzemieślników. Przejście przez plac nie zaczepionym przez nikogo zakrawa z cudem. Nawet wybór restauracji nie jest wolny, gdyż od razu jesteśmy osaczeni przez pięciu naganiaczy z sąsiednich barów, przekrzykujących się wzajemnie i wyrywających nas sobie z rąk do rąk jak najcenniejszą zdobycz. Nie ma innego wyboru jak dać się poprowadzić jednemu z nich, ku obrazie czwórki pozostałych. W końcu siedzimy na ławce jednej z jadłodajni i możemy zjeść ciepły posiłek.
W menu między innymi: zupa soczewicowa, oliwki, grillowane warzywa, mięso, ryby, owoce morze, kiełbaski, kuskus, tadżin a na deser – herbata miętowa na słodko. Wszystko w nie dużych cenach pozwalających na nażarcie się we dwie osoby do 100 dh.
Najedzeni wracamy do hostelu na zasłużony spoczynek. Jutro będziemy zwiedzać Marrakech.
Z Krakowa przez Londyn, z jedną przesiadką, planowo wylądowaliśmy na pasie lotniska w Marrakechu. Pierwszy łyk powietrza, jakże innego niż to angielskie czy polskie. Celsjusze gęsto unoszą się w powietrzu. Jest po prostu ciepło. I sucho.
Odprawa na lotnisku trwa trochę. Panowie w mundurach nie śpieszą się, w swoim tempie dostojnie obijają wszystkim paszporty pieczątkami. W pierwszym kantorze wymieniamy walutę i tak wyposażeni w pieniążki ruszamy w Maroko.
Zadanie nr 1 to: zdobyć taksówkę do centrum Marrakechu. Cena takiej usługi powinna według przewodników kształtować się w granicach 70-100 dirhamów.
Pierwszy taksiarz zaczyna od...400.
Ha ha ha – 50 – mówię.
Ha ha ha – 300 – mówi on pukając się przy tym w czoło.
Ok, 70 please – podbijam.
200 my friend, this is good price – rzecze kierowca.
No, no, 90 is my last price – i odchodzę od niego.
Kierowca jeszcze trochę się potargował, udał obrażonego, ale zgodził na te 90 dh i tak zapakowani w starego Fiata Uno ruszyliśmy ku centrum.
Miało się już ku wieczorowi, godzina bodajże 20, szarówka, ruch w stronę centrum wzmożony. Obserwujemy z zaciekawieniem jak płynnie porusza się ten komunikacyjny chaos. Jak taksówki mijają o włos busy, te busy omijają dziesiątki motorów, motory – rowery – rowery – pieszych, itd, itd, itd.
Wysiadamy w centrum, około 500 m do placu Jemna El Fna. To największy plac w marrakeszeńskiej medynie oraz największa atrakcja turystyczna miasta. Od 2001 roku wpisany wraz całym zabytkowym centrum Marrakeszu na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Nasz hostel ma znajdować się około 300 metrów od placu, w bocznej uliczce. Wyposażeni jedynie w tą skąpą informację przedzieramy się przez zatłoczoną ulicę w kierunku placu. Jesteśmy jak krwinki w krwiobiegu tego wielkiego organizmu. Cała ulica płynie swoim rytmem i nie ma innej opcji niż zlać się z tym kolorowym, idącym w jednym kierunku tłumem. Po drodze mijamy lub jesteśmy zaczepiani przez naganiaczy z restauracji, biur podróży, sklepów z odzieżą, sprzedawców zabawek, chusteczek, bułeczek, a także żebraków, ślepców i małe dzieci idące za nami z wystawioną do przodu dłonią.
Razem w ludzkim prądem wpadamy na plac. Mamy kierować się na prawo, wchodzimy w boczną uliczkę i giniemy gdzieś na chwilę w zaułkach sklepików, kramów i kafejek. A naszego hotelu ni widu, ni słychu. Wracamy na plac. Chwila na zatrzymanie się i sprawdzenie naszej pozycji z mapą kończy się podejściem kilku naganiaczy do pobliskich hoteli i pensjonatów. Stojąca samotnie i wyglądająca na zdezorientowaną dwójka turystów z plecakami jest tutaj pierwszym i łatwym celem dla wszelkiej maści sprzedawców, pracowników hoteli i fałszywych przewodników. Odmawiamy stanowczo i próbujemy sami zlokalizować nasz hotel. Kolejna uliczka znów kończy się porażką. Zaczyna narastać w nas frustracja. W końcu dzwonię do hotelu i dowiaduję się, gdzie mamy iść. Okazuje się, że nasza uliczka jest najwęższa w okolicy, nawet nie zaznaczona na planie miasta. Mogliśmy jej szukać do rana.
Ale jesteśmy na miejscu. Nasz hotel nazywa się, nomen omen, Atlas. Meldujemy się, wrzucamy rzeczy w mikroskopijny pokoik i idziemy na plac by upolować coś na kolację.
Nie jest to łatwe. Dla tych co nie wiedzą, plac Jemna el Fna to wielki targ, gdzie co wieczór rozkładają się stragany restauracyjne. Wokół nich gromadzą się kuglarze, berberyjscy opowiadacze legend i historii, bębniarze, muzycy gnawa, zaklinacze węży, samozwańczy uzdrawiacze i dentyści, treserzy małp. A oprócz tego setki handlarzy pamiątkami i wszelkiej maści wyrobami lokalnych rzemieślników. Przejście przez plac nie zaczepionym przez nikogo zakrawa z cudem. Nawet wybór restauracji nie jest wolny, gdyż od razu jesteśmy osaczeni przez pięciu naganiaczy z sąsiednich barów, przekrzykujących się wzajemnie i wyrywających nas sobie z rąk do rąk jak najcenniejszą zdobycz. Nie ma innego wyboru jak dać się poprowadzić jednemu z nich, ku obrazie czwórki pozostałych. W końcu siedzimy na ławce jednej z jadłodajni i możemy zjeść ciepły posiłek.
W menu między innymi: zupa soczewicowa, oliwki, grillowane warzywa, mięso, ryby, owoce morze, kiełbaski, kuskus, tadżin a na deser – herbata miętowa na słodko. Wszystko w nie dużych cenach pozwalających na nażarcie się we dwie osoby do 100 dh.
Najedzeni wracamy do hostelu na zasłużony spoczynek. Jutro będziemy zwiedzać Marrakech.