wcześniejsza część
Szutrową drogą C19 jechaliśmy poprzez pustkowia na obrzeży pustyni Namib aż do Solitaire.
Solitare to tak naprawdę miejsce na mapie ze stacją benzynową, jedyną na przestrzeni kilkuset kilometrów, i kilkoma domami. Jest słynne.
Wokół stacji poustawiane są stare wraki samochodów co w połączniu z otaczającą pustynią tworzy nastrojowe miejsce.
Przy stacji jest sklepik z pamiątkami i piekarnia. Założył ją kilkadziesiąt lat temu przybyły ze Szkocji McGregor, dziś już nieżyjący.
Można tu zjeść przepyszne wypiekane na podstawie jego receptury szarlotki. My też Spróbowaliśmy tego przysmaku - szarlotka była pyszna.
Miejsce na środku pustyni, gdzie pada ale tylko przez kilka dni w roku. O wielkości tych opadów mozna dowiedzieć się z wiszącej tutaj tablicy. Mało ale bywa intensywnie.
Dlatego wielki szacun dla śmiałków którzy przemierzają te pustkowia na rowerach.
Dalsza droga prowadziła przez pustkowia drogą C14 aż na wybrzeże, do Walvis Bay.
Po drodze minęliśmy zwrotnik Koziorożca ponownie wjeżdżając do strefy równikowej.
Dojechaliśmy do Walvis Bay trzeciego największego miasta Namibii. Uzupełniliśmy zakupy i przejechaliśmy na camping w sąsiednim mieście Swakopmund.
Camping był bardzo przyjemny i klimatyczny. Usytuowany w pobliżu plaży.
Po campingu przechadzały się perlice, bardzo popularne ptaki w Afryce. Zwane są tu kurami afrykańskimi. Zresztą bywają również hodowane jak u nas kury.
Ola i Asia jeszcze tego dnia zdążyły tego dnia zrobić rekonesans i znaleźć miejsca z flamingami.
Rano poszliśmy na spacer po plaży. Pogoda jakże inna od tej z pustyni. Było chłodno, a od morza wiała bryza.
Na rozlewiskach przy plaży można zaobserwować wiele ptaków. Szczególnie długonogie, różowe flamingi.
Można zaobserwować różne odcienie brodzących w rozlewiskach flamingów. Są to dwa różne gatunki tych ptaków. Te bardziej różowe z jaśniejszym dziobem to flaming różowy. Te białe z jedynie różowymi skrzydłami i najczęściej z ich czarnymi końcówkami oraz z ciemnymi czarno-różowymi dziobami to flamingi małe.
Na poniższym zdjęciu widać wyraźnie tą różnicę.
Trafiły się też i wielbłądy. Normalnie tu nie żyją, ale zostały sprowadzone z północnej Afryki.
Przejechaliśmy do Walvis Bay. Odległość 30 km miedzy dwoma miastami to w namibijskich warunkach nic, prawie na miejscu.
Kupiliśmy w mieście parę pamiątek i nad brzegiem morza podziwialiśmy różowe ptaki.
Jest tu ich pełno.
Przejechaliśmy na południe, na tereny przemysłowe. Znajduje się tu wytwórnia soli z wody morskiej. Jest tam wiele rozlewisk które pokochały ptaki.
I znów mogliśmy podziwiać flamingi ...
... oraz pelikany.
Droga szutrowa skończyła się. Można jechać dalej po piasku. Ale my tam nie mogliśmy, zasady wypożyczalni nie pozwalają na to. Teren jest trudny o czym przekonało się małżeństwo z Anglii - zakopali się w piachu już do 20 metrach. Pomogliśmy im się wygrzebać. Adamek odkopał koła, a Adrian sprawne wyjechał na twardy grunt.
Po powrocie do miasta podjechaliśmy do portu. Już przy wysiadaniu zostaliśmy otoczeni przez sprzedawców pamiątek. W Namibii wszędzie trzeba zostawiać jakiś napiwek czy opłatę. A turyści są wciąż nagabywani. Dotychczas na południu była mniejsza skala tego, ale odtąd mieliśmy to non stop.
Zamówiliśmy kuleczki, wytargowaliśmy je na jakąś drobną kwotę. Mieliśmy je odebrać jak będziemy wracać.
Naszym celem była polecana knajpka Anchors nad samą wodą. Siedzieliśmy popijaliśmy herbatkę i podziwialiśmy pelikany.
A może to pelikany "podziwiały" nas i tylko czekały jak coś porwać ze stołu.
Zjedliśmy pyszny obiadek - grillowane mięsko, smażoną rybkę i wielkiego hamburgera.
Wróciliśmy do auta, odebraliśmy kulki.
Kulki to są orzechy palmy makalani. Są bardzo twarde i mają piękny brązowy kolor. Namibijczycy wydrapują na nich przeróżne wzory, wydrapują imiona zamawiających i wciskają je wszystkim.
Tylko po co są te kulki? Ciągle zadaję to pytanie - po co są te kulki i wciąż nie dostałem odpowiedzi.
Wróciliśmy do Swakopmund. Na campingu czekało już na nas nowe, nowiuteńkie koło - znów mieliśmy dwie rezerwy.
Wybraliśmy się na zwiedzanie miasta. Od strony morza słychać było sztormowe fale, które mogliśmy podziwiać spacerując tutejszym molem.
Nad morzem ciągnie się park aż do latarni morskiej. Szkoda, że trafiliśmy na taką pogodę.
Miasto Swakopmund założone zostało pod koniec XIX wieku przez kolonizatorów niemieckich i nadal jest przykładem architektury niemieckiej na drugim końcu świata.
Następnego dnia pożegnaliśmy deszczowy Swakopmund i ruszyliśmy wzdłuż wybrzeża na północ drogą C34.
To wyludnione, puste, a zarazem wydawać by się mogło groźne miejsce nazwane zostało Wybrzeżem Szkieletów. Długie na kilkaset kilometrów od Swakopmund aż do granicy z Angolą. Bardzo niegościnne miejsce nad Oceanem Atlantyckim. Zimny oceaniczny prądu Benguela powoduje bardzo silne fale i prądy wodne. Prądy te powodują, że jakkolwiek można wylądować na wybrzeżu to jednak odpłynięcie od niego łodzią napędzaną tylko siłą mięśni nie jest możliwe.
To wszystko powoduje trudne warunki dla żeglugi. Ponad tysiąc statków nie sprostało okolicznością i ich wraki można zobaczyć wzdłuż całego długiego wybrzeża.
My dojechaliśmy do miejsca gdzie 100 metrów od brzegu na mieliźnie osiadł rybacki trawler Zeila. Stało się to w 2008, więc jest to jeden z młodszych wraków.
Stojąc na plaży w lodowatym wietrze fociliśmy statek będący dziś ostoją dużej ilości ptactwa morskiego.
Kilkadziesiąt kilometrów dalej dojechaliśmy do Przylądka Cape Cross. To tu jako pierwszy Europejczyk dotarł w styczniu 1486 roku portugalski żeglarz Diogo Cão szukający przejścia na Ocean Indyjski i drogi do Indii. Postawił tu kamienny krzyż.
Dzisiaj stoją tu dwie repliki oryginalnego krzyża, który po 400 latach pod koniec XIX wieku został wywieziony do Berlina.
Wokół pomnika wylegują się foki, a właściwie kotiki.
Cały ten rejon przylądka jest rezerwatem. Po dojeździe wysiedliśmy z auta i aż nas cofnęło. Smród był przeogromny, ale po czasie można się do niego przyzwyczaić i dodatkowo olbrzymi hałas który powodują swoim ryczeniem.
Wszystko przez te ładne zwierzęta. Na terenie skalistego przylądka i piaszczystych plaż żyją tysiące zwierząt. Małe, duże, przeważnie śpiące, wygrzewające się w słońcu, ale również poruszające się.
Chodziliśmy drewnianą kładką, zbudowaną tak aby nie przeszkadzać foką, a i dlatego aby ludzie byli bezpieczni.
Na skalistym przylądku są tu tysiące kotików - podobno nawet ćwierć miliona.
Dodatkowo mnóstwo fok pływa w przybrzeżnych wodach w poszukiwania pożywienia.
Fotografowaliśmy się z kotikami.
A nawet próbujemy zaprzyjaźnić się z nimi, choć ...
... niekiedy było groźnie. Nie wszystkie były miłe.
Po dłuższym pobycie pożegnaliśmy kotiki i zaczęliśmy powrót - na dalszą jazdę wzdłuż wybrzeża nie było czasu.
Wracamy kawałek w kierunku Swakopmund drogą poprzez nadmorską równinę.
Opuszczamy zimne wybrzeże drogą C35 i już po kilku kilometrach zamiast zimna, mgły i wiatru mamy trzydziestostopniowy upał i słońce.
100 km od wybrzeża znajduje się nasz następny cel ...
ciąg dalszy