09-16.07.2016. Beskidy Połoninowe; Pasmo Świdowca. Ukraiński dyptyk, cz. 1.
Moderatorzy: HalinkaŚ, Moderatorzy
09-16.07.2016. Beskidy Połoninowe; Pasmo Świdowca. Ukraiński
Sobota - dojazd.
Wreszcie się doczekałem!
Po roku znów podjąłem kontynuację karpackiego projektu Już 5 edycji za mną jeśli dobrze liczę, ale do końca wciąż droga daleka – na szczęście. W 2016 to będą trzy wyprawy, więc: na bogato jak nigdy
Przejazd okazał się mniej uciążliwy i szybszy niż kiedyś – i to z kilku powodów:
- w letnim rozkładzie jazdy pociąg do Przemyśla rusza z Katowic o godz. 0.14 i na miejscu jest o 6.59. Faktycznie dojechał z lekkim opóźnieniem, ale to bez znaczenia. Ważne, że nie trzeba już na dworcu w Przemyślu koczować kilka nocnych godzin jak kiedyś, bo busy do granicy zaczynają kursować od 6.00;
- dlatego po 10 minutach od wyjścia z pociągu siedzieliśmy z Adamem już w busie do Medyki, by po pół godzinie jazdy być już na przejściu granicznym;
- ze względu na zaostrzone kontrole graniczne – a zwłaszcza z powodu zawieszenia tzw. "małego ruchu granicznego" – z granicy zniknęły "mrówki", więc w terminalu było pusto. Odprawa trwała 2 minuty; pierwszy raz nie widziałem tam kolejki, którą zawsze "mrówki" tworzą. Co innego przejście drogowe: tam stał kilkukilometrowy sznur samochodów i było chyba ostre trzepanie;
- marszrutki z Szeginii do Lwowa jeżdżą co pół godziny od 6.00 do 21.00, sama podróż 2 godziny jak zwykle – tu nic się nie zmieniło;
- reasumując: ok. 10.45 byliśmy we Lwowie. Tam czas jest +1 w stosunku do naszego, więc była 11.45 – czyli niby trochę późno z punktu widzenia tradycynej wersji dalszej podróży do Iwano-Frankiwska ( przed wojną: Stanisławów ), polegającej na mozolnym telepaniu się marszrutką 5-6 godzin. A tu niespodzianka: ukraińska kolej uruchomiła takie ustrojstwo, co się nazywa: "rjegionalnyj jekspress". Taki prawie, że Pendolino. Ze Lwowa rusza o 12.25, nie zatrzymuje się nigdzie po drodze i w I-F jesteśmy już o 14.10. Po godzinie z 3 kwadransami
Kosztuje toto co prawda dwa razy więcej niż marszrutka: 127 hrywien, ale to i tak wychodzi raptem nieco ponad 20 zł; śmiech
O tak wczesnej porze – mimo soboty – komunikacja dalej na południe jest bezproblemowa: co chwilę rusza jakaś marszrutka na Jaremczę czy Worchotę. Na spokojnie więc najpierw odwiedziliśmy pobliski market ( bo po dojechaniu na Zadupie Wielkie może już ze sklepem być problem ), by uzupełnić prowiant o tradycyjne składniki: miejscowe pieczywo, piwo i wódeczkę ( kto pamięta "Kozacką Radę" ten wie o czym mówię
Potem już marszrutka.
Akurat trafiła się do Jabłonicy. Tam po pół godzinie "okazją" dojechaliśmy do Jasinii. W Jasinii są dwa pola namiotowe, ale była jeszcze wczesna godzina, więc chcemy pociągnąć całą podróż do końca. Na "autostanicy" w Jasinii od pani dyspozytor dowiaduję się, że za 3 kwadranse będzie rejsowa marszrutka relacji I-F – Rachiw. Więc na spokojnie można coś przekąsić i napić się piwka. Z Jasinii do Kwasów to już rzut beretem.
Tym sposobem w sobotni wieczór jeszcze przed 19.00 dotarliśmy do celu podróży: Kwasy, to miejscowość, do której od zachodu dochodzi czerwony – główny szklak graniowy tej części Beskidów Połoninowych, a stąd dalej jeszcze ciągnie granią Czarnohory, by skończyć swój bieg na Popie Iwanie.
Trochę się tu rozpisałem, ale te informacje transportowe przydadzą się do planowania kolejnych wypraw na Ukrainę – a ja mam pamięć dobrą, ale krótką
W każdym razie: na miejscu się rozpadało, więc zakotwiczyliśmy w pobliskiej knajpce by przy piwie przeczekać deszcz a przy okazji zasięgnąć języka w kwestii noclegu. Dwa hotele w centrum okazały się być pełne gości. Po deszczu poszliśmy więc do trzeciego – już prawie poza miasteczkiem, ale w kierunku szlaku: hotel o nazwie Lisowa Kazka. Kameralnie, na uboczu, mało gości, bufet, gorący prysznic, sauna, tv, wi-fi – nocleg 25 zł od osoby. Polecam
Niedziela.
Deszcze przeszły, lecz chmur dużo i niepokojąco nisko. Ale podobno ma iść ku dobremu. Przed 11.00 ruszamy na szlak.
Początek zawsze jest najtrudniejszy, bo plecaki wypełnione prowiantem i zapasem wody, a tu trzeba zrobić wysokość. Szlakowskaz podpowiada, że przed nami 5 godzin gramolenia się w górę. W rzeczywistości jest trochę dłużej, bo idąc na ciężko trzeba robić częste odpoczynki. Na szczęście chmury blokują słońce, jest ciepło, ale nie upalnie. Da się żyć.
Po przejściu ostatnich zabudowań wioski Triostianiec wychodzi się jeszcze na taką łączkę
a potem dalszych kilka kilometrów idzie się lasem. Tam jest parno i duszno od ciepła i nadmiaru wilgoci, więc butelki z wodą stopniowo opróżniamy. W końcu wychodzimy z lasu. Przed nami Połonina Braiwka – na skraju lasu jest sioło pasterzy krów i źródło wody. Tej mamy jeszcze zapas, więc nie korzystamy. Podchodzimy jeszcze trochę wyżej, by czubki lasu nie przesłaniały widoków i robimy sobie przerwę na drugie śniadanie. W międzyczasie dochodzi nas grupka turystów ze Lwowa, z którymi ruszyliśmy razem z Kwasów mijając się kilka razy na przemian.
Tu już jest chłodniej, bo na połoninie wiatr hula sobie bez przeszkód, więc te chmury mogłyby już sobie pójść. W zasadzie odchodzą, ale taka jedna złośliwa uczepiła się Bliźnicy i najwyraźniej nigdzie się nie wybiera. No szkoda, bo przydałyby się z góry jakieś widoki. Zobaczy się. Póki co: ruszamy dalej w górę, przez Połoninę Strymczeską
która doprowadza nas już do Małej Bliźnicy ( 1872 npm ).
Tam odpoczynek, sesja foto i zbieramy się w kierunku Wielkiej.
Ta ma 1881 npm, raptem 9 metrów wyżej, więc pikuś. Taaaa......pikuś...
Między szczytami jest przełęcz – i to taka dość głęboka. Trzeba stracić wysokość do 1800 i stamtąd dopiero atakować ten najwyższy szczyt pasma Świdłowca ( Świdowiec, Świdłowiec, Swidowiec – rozbieżne nazewnictwo jest na różnych mapach – nie wiem jak jest prawidłowo a tak: Свидовець - nie chce mi się pisać za każdym razem
Takie coś ostre to podejście, no ale co robić – trza napierać.
Obawy się spełniły: kopuła szczytowa wciąż jest okupywana przez chmurę. Odpoczywamy więc po wysiłku czyhając na przerwy w chmurze by ustrzelić jakieś widoki.
Mały dylemat: siedzimy do oporu czy odpuszczamy? Odpuszczamy. Szkoda czasu, a chmura nie rokuje rychłego zakończenia okupacji. Czas pokazał, że to była dobra decyzja. Idziemy więc dalej.
W dolince pod Bliźnicą widać jeziorka i jakiś biwak, ale dla nas za wcześnie jeszcze – tym bardziej, że teraz będzie "z górki".
Chcemy przejść jeszcze kawałek do miejsca, gdzie mapa wskazuje źródło wody blisko grani.
Trochę poniżej szczytu chmura się kończy i można już na czysto przyjrzeć się dalszemu etapowi naszej wędrówki. Przed nami Żandarm
i Stih.
Strasznie toto strome, nie myślimy więc tam włazić z marszu. Południowym zboczem prowadzi trawers, na którym jest oczekiwane przez nas źródło wody. To ważne, bo zapasy wody już się kończą, a na biwakowaniu woda jest konieczna. Przełęcz przed Stihem jest oszpecona budową wyciągu narciarskiego, przenosimy się więc tym trawersem na drugą stronę – po drodze obczajając źródło wody. Jest super: nawet dwa i oba bardzo wydajne. Tutejsze konie dobrze o tym wiedzą
Na przełęczy za Stihem zakładamy nasz skromy obóz.
Teraz już czas na błogi odpoczynek i podziwianie okoliczności przyrody kończącego się dnia.
Poniedziałek.
Plan jest taki, żeby całe pasmo zrobić w 2 dni. Czyli wieczorem powinniśmy temat Świdłowca zamknąć. Wybiegając w przyszłość powiem: da się, ale nie polecam. Lepiej już spokojniutko, powolutko podzielić trasę na 3 etapy - szczególnie, że krajobrazy są tam przecudne.
Ale najpierw zaległość z dnia poprzedniego: na lekko na przemian wchodzimy na Stiha.
Nie tylko my
Potem już zakładamy garby i ruszamy w drogę. Przez noc niebo się wyczyściło, ani chmurki i już wcześnie rano robi się upalnie.
A mapa mówi, że dalej na grani to już z wodą bida. Trzeba się więc zatankować do pełna, bo schodzenie setki metrów w dół po wodę wcale nam się nie uśmiecha.
Co tam przed nami teraz?
Wielki Kotel na szczęście szlak trawersuje. Można by tam wskoczyć na lekko, ale w tym upale szkoda tracić siły – i wodę.
Jesteśmy już w centralnej części pasma – otoczeni z wszystkich stron bezkresem połonin.
Tutaj te bieszczadzkie Caryńskie czy Wetlińskie wydają się być miniaturkami. Ogrom przestrzeni zapiera dech.
Chciałoby się tam siedzieć i siedzieć – zabiwakować na kolejną noc i dopiero trzeciego dnia opuścić tą bajkową krainę. Ale woda! Żarówa jest niemiłosierna, zapowiadali 33-35 stopni w cieniu. Tylko, że tutaj cienia nie uświadczysz. Ile jest w słońcu nie chcemy nawet myśleć, wody mało a następne wyraźne źródło dopiero na końcu grani. Trochę dalej jest jezioro Gieriszaska. Idealne – jak się okazało - miejsce na kilkudniowy nawet biwak. Jak mnie kiedyś rzuci znów na Świdowiec to na pewno skorzystam.
Póki co – powoli okrążamy rozległą dolinę z połoniną Arsziniec ( z tym jeziorem ) - i zaczynamy podejście na szczyt o tej samej co jezioro nazwie: Gieriszaska ( 1762 npm ).
Okazuje się, że ze szczytu jest piękny widok we wszystkie strony, bo jest dość wysoki i położony mniej więcej pośrodku całego pasma.
A nas najbardziej interesuje strona zachodnia: nasza dalsza marszruta.
Warto w tym miejscu zafundować sobie dłuższy popas.
Koniec końców ruszamy dalej, bo przeszliśmy raptem 1/4 planowanej na dziś trasy. Podejście na ten pagórek od zachodniej strony też niczego sobie:
Teraz wzdłuż połoniny Świdowiec szlak omija ( na szczęście ) Trojaską i zmierza w kierunku Ungarjaskiej ( 1666 npm ). Te pagórki wyglądają łagodnie, ale w rzeczywistości mają sporo przewyższeń: grań nie jest "po równym" tylko faluje w górę i w dół, a podejścia są mozolnie długie i zaskakująco strome. Z ciężkim plecakiem i w takim skwarze sporo sił kosztuje taka zabawa. Ale.....
Kilometry powoli mijają i nieuchronnie zbliżamy do ostatniego na zachód szczytu pasma: Tempej ( 1634 npm )
by w końcu tam rozłożyć się na kolejny popas. Trzeba też jeszcze nasycić się widokami, bo zaraz grań już mocno opada.
Pięknie się tu siedzi, ale pić się chce a wody coraz mniej. Poza tym: do końca trasy jeszcze ze 4 godziny dreptania, więc ruszamy. Widać wyraźnie dalszą trasę:
Połonina szybko zanika zmieniając się w połacie jagodzisk, a zaraz za widocznym na końcu kopczykiem Stohy ( 1378 npm ) zaczyna się już las.
I wbrew pozorom to nie jest już koniec wysiłku, bo w lesie teren ostro załamuje się w dół, prowadząc na głęboką przełęcz – poniżej 1200 npm, a potem trzeba zrobić mocno strome podejście pod Meńcul ( 1362 npm ).
Dobre 150 m solidnego podejścia, a my popełniamy błąd: "udało" się nam przeoczyć to ostatnie źródło wody, a każdemu zostało może po szklance jeszcze. Tylko, że nie chce mi się już wracać znów pod górę z dna przełęczy. Przyjmujemy hipotezę roboczą, że damy radę. Jednak po zrobieniu tego podejścia trzeba było znów sie trochę napić – potem do Małych Stohów ( 1285 npm ) teren jeszcze trochę faluje, a w lesie zanikł chłodzący wiaterek i zrobiło się parno. Resztę wody trzeba zacząć odmierzać już po aptekarsku. Podzielić pół szklanki wody na 10 łyków – nie lada sztuka
W końcu od Małych Stohów teren zaczął wreszcie systematycznie opadać w dół, ale gorąc się robił coraz większy z każdym metrem niżej. W desperacji opróżniamy butelki z ostatniego łyka i puszczamy się w dół lekkim kurs-galopkiem, byle szybciej dojść do miasteczka. Trasę wyrypaliśmy tego dnia zacną – 32 km na ciężko, we wściekłym upale i z deficytem wody.
Strasznie się ta zejściówka wlecze, już słychać odgłosy miasetczka, a jeszcze się idzie przez ten las i idzie i idzie.........no wrrreszcie: las się kończy. Szlak dochodzi na skraj wsi, gdzie stoi skład drzewa i tartak.
100 metrów dalej.......sklepo-knajpka!!!
Pierwsze piwo poszło "na ex". Drugim już można się było delektować
Się okazało, że właścicielka sklepu ma za miedzą pensjonacik. Jest co prawda w Ust-Cziornej pole biwakowe i ze dwa hotele, ale jesteśmy tak wykończeni, że nie mamy siły już na nic. Bierzemy pensjonacik w ciemno ( i kilka piw do pokoju na wieczór
Bezmiar wody w kranie
Gorący prysznic....
Zimne piwo....
Wi-fi – jeszcze na deser
25 zł za noc – standardowa cena.
Przed snem obiecujemy sobie, że jutro będzie dzień odpoczynku. Będziemy pławili się w rzece, piwie i hotelowych luksusach.
Taaaa............akurat
c.d.n.
Album foto ze Świdowca:
https://picasaweb.google.com/1020245576 ... 9008231089#
Zdjęcia Adama:
https://photos.google.com/share/AF1QipP ... dnRGh4bENR
Wreszcie się doczekałem!
Po roku znów podjąłem kontynuację karpackiego projektu Już 5 edycji za mną jeśli dobrze liczę, ale do końca wciąż droga daleka – na szczęście. W 2016 to będą trzy wyprawy, więc: na bogato jak nigdy
Przejazd okazał się mniej uciążliwy i szybszy niż kiedyś – i to z kilku powodów:
- w letnim rozkładzie jazdy pociąg do Przemyśla rusza z Katowic o godz. 0.14 i na miejscu jest o 6.59. Faktycznie dojechał z lekkim opóźnieniem, ale to bez znaczenia. Ważne, że nie trzeba już na dworcu w Przemyślu koczować kilka nocnych godzin jak kiedyś, bo busy do granicy zaczynają kursować od 6.00;
- dlatego po 10 minutach od wyjścia z pociągu siedzieliśmy z Adamem już w busie do Medyki, by po pół godzinie jazdy być już na przejściu granicznym;
- ze względu na zaostrzone kontrole graniczne – a zwłaszcza z powodu zawieszenia tzw. "małego ruchu granicznego" – z granicy zniknęły "mrówki", więc w terminalu było pusto. Odprawa trwała 2 minuty; pierwszy raz nie widziałem tam kolejki, którą zawsze "mrówki" tworzą. Co innego przejście drogowe: tam stał kilkukilometrowy sznur samochodów i było chyba ostre trzepanie;
- marszrutki z Szeginii do Lwowa jeżdżą co pół godziny od 6.00 do 21.00, sama podróż 2 godziny jak zwykle – tu nic się nie zmieniło;
- reasumując: ok. 10.45 byliśmy we Lwowie. Tam czas jest +1 w stosunku do naszego, więc była 11.45 – czyli niby trochę późno z punktu widzenia tradycynej wersji dalszej podróży do Iwano-Frankiwska ( przed wojną: Stanisławów ), polegającej na mozolnym telepaniu się marszrutką 5-6 godzin. A tu niespodzianka: ukraińska kolej uruchomiła takie ustrojstwo, co się nazywa: "rjegionalnyj jekspress". Taki prawie, że Pendolino. Ze Lwowa rusza o 12.25, nie zatrzymuje się nigdzie po drodze i w I-F jesteśmy już o 14.10. Po godzinie z 3 kwadransami
Kosztuje toto co prawda dwa razy więcej niż marszrutka: 127 hrywien, ale to i tak wychodzi raptem nieco ponad 20 zł; śmiech
O tak wczesnej porze – mimo soboty – komunikacja dalej na południe jest bezproblemowa: co chwilę rusza jakaś marszrutka na Jaremczę czy Worchotę. Na spokojnie więc najpierw odwiedziliśmy pobliski market ( bo po dojechaniu na Zadupie Wielkie może już ze sklepem być problem ), by uzupełnić prowiant o tradycyjne składniki: miejscowe pieczywo, piwo i wódeczkę ( kto pamięta "Kozacką Radę" ten wie o czym mówię
Potem już marszrutka.
Akurat trafiła się do Jabłonicy. Tam po pół godzinie "okazją" dojechaliśmy do Jasinii. W Jasinii są dwa pola namiotowe, ale była jeszcze wczesna godzina, więc chcemy pociągnąć całą podróż do końca. Na "autostanicy" w Jasinii od pani dyspozytor dowiaduję się, że za 3 kwadranse będzie rejsowa marszrutka relacji I-F – Rachiw. Więc na spokojnie można coś przekąsić i napić się piwka. Z Jasinii do Kwasów to już rzut beretem.
Tym sposobem w sobotni wieczór jeszcze przed 19.00 dotarliśmy do celu podróży: Kwasy, to miejscowość, do której od zachodu dochodzi czerwony – główny szklak graniowy tej części Beskidów Połoninowych, a stąd dalej jeszcze ciągnie granią Czarnohory, by skończyć swój bieg na Popie Iwanie.
Trochę się tu rozpisałem, ale te informacje transportowe przydadzą się do planowania kolejnych wypraw na Ukrainę – a ja mam pamięć dobrą, ale krótką
W każdym razie: na miejscu się rozpadało, więc zakotwiczyliśmy w pobliskiej knajpce by przy piwie przeczekać deszcz a przy okazji zasięgnąć języka w kwestii noclegu. Dwa hotele w centrum okazały się być pełne gości. Po deszczu poszliśmy więc do trzeciego – już prawie poza miasteczkiem, ale w kierunku szlaku: hotel o nazwie Lisowa Kazka. Kameralnie, na uboczu, mało gości, bufet, gorący prysznic, sauna, tv, wi-fi – nocleg 25 zł od osoby. Polecam
Niedziela.
Deszcze przeszły, lecz chmur dużo i niepokojąco nisko. Ale podobno ma iść ku dobremu. Przed 11.00 ruszamy na szlak.
Początek zawsze jest najtrudniejszy, bo plecaki wypełnione prowiantem i zapasem wody, a tu trzeba zrobić wysokość. Szlakowskaz podpowiada, że przed nami 5 godzin gramolenia się w górę. W rzeczywistości jest trochę dłużej, bo idąc na ciężko trzeba robić częste odpoczynki. Na szczęście chmury blokują słońce, jest ciepło, ale nie upalnie. Da się żyć.
Po przejściu ostatnich zabudowań wioski Triostianiec wychodzi się jeszcze na taką łączkę
a potem dalszych kilka kilometrów idzie się lasem. Tam jest parno i duszno od ciepła i nadmiaru wilgoci, więc butelki z wodą stopniowo opróżniamy. W końcu wychodzimy z lasu. Przed nami Połonina Braiwka – na skraju lasu jest sioło pasterzy krów i źródło wody. Tej mamy jeszcze zapas, więc nie korzystamy. Podchodzimy jeszcze trochę wyżej, by czubki lasu nie przesłaniały widoków i robimy sobie przerwę na drugie śniadanie. W międzyczasie dochodzi nas grupka turystów ze Lwowa, z którymi ruszyliśmy razem z Kwasów mijając się kilka razy na przemian.
Tu już jest chłodniej, bo na połoninie wiatr hula sobie bez przeszkód, więc te chmury mogłyby już sobie pójść. W zasadzie odchodzą, ale taka jedna złośliwa uczepiła się Bliźnicy i najwyraźniej nigdzie się nie wybiera. No szkoda, bo przydałyby się z góry jakieś widoki. Zobaczy się. Póki co: ruszamy dalej w górę, przez Połoninę Strymczeską
która doprowadza nas już do Małej Bliźnicy ( 1872 npm ).
Tam odpoczynek, sesja foto i zbieramy się w kierunku Wielkiej.
Ta ma 1881 npm, raptem 9 metrów wyżej, więc pikuś. Taaaa......pikuś...
Między szczytami jest przełęcz – i to taka dość głęboka. Trzeba stracić wysokość do 1800 i stamtąd dopiero atakować ten najwyższy szczyt pasma Świdłowca ( Świdowiec, Świdłowiec, Swidowiec – rozbieżne nazewnictwo jest na różnych mapach – nie wiem jak jest prawidłowo a tak: Свидовець - nie chce mi się pisać za każdym razem
Takie coś ostre to podejście, no ale co robić – trza napierać.
Obawy się spełniły: kopuła szczytowa wciąż jest okupywana przez chmurę. Odpoczywamy więc po wysiłku czyhając na przerwy w chmurze by ustrzelić jakieś widoki.
Mały dylemat: siedzimy do oporu czy odpuszczamy? Odpuszczamy. Szkoda czasu, a chmura nie rokuje rychłego zakończenia okupacji. Czas pokazał, że to była dobra decyzja. Idziemy więc dalej.
W dolince pod Bliźnicą widać jeziorka i jakiś biwak, ale dla nas za wcześnie jeszcze – tym bardziej, że teraz będzie "z górki".
Chcemy przejść jeszcze kawałek do miejsca, gdzie mapa wskazuje źródło wody blisko grani.
Trochę poniżej szczytu chmura się kończy i można już na czysto przyjrzeć się dalszemu etapowi naszej wędrówki. Przed nami Żandarm
i Stih.
Strasznie toto strome, nie myślimy więc tam włazić z marszu. Południowym zboczem prowadzi trawers, na którym jest oczekiwane przez nas źródło wody. To ważne, bo zapasy wody już się kończą, a na biwakowaniu woda jest konieczna. Przełęcz przed Stihem jest oszpecona budową wyciągu narciarskiego, przenosimy się więc tym trawersem na drugą stronę – po drodze obczajając źródło wody. Jest super: nawet dwa i oba bardzo wydajne. Tutejsze konie dobrze o tym wiedzą
Na przełęczy za Stihem zakładamy nasz skromy obóz.
Teraz już czas na błogi odpoczynek i podziwianie okoliczności przyrody kończącego się dnia.
Poniedziałek.
Plan jest taki, żeby całe pasmo zrobić w 2 dni. Czyli wieczorem powinniśmy temat Świdłowca zamknąć. Wybiegając w przyszłość powiem: da się, ale nie polecam. Lepiej już spokojniutko, powolutko podzielić trasę na 3 etapy - szczególnie, że krajobrazy są tam przecudne.
Ale najpierw zaległość z dnia poprzedniego: na lekko na przemian wchodzimy na Stiha.
Nie tylko my
Potem już zakładamy garby i ruszamy w drogę. Przez noc niebo się wyczyściło, ani chmurki i już wcześnie rano robi się upalnie.
A mapa mówi, że dalej na grani to już z wodą bida. Trzeba się więc zatankować do pełna, bo schodzenie setki metrów w dół po wodę wcale nam się nie uśmiecha.
Co tam przed nami teraz?
Wielki Kotel na szczęście szlak trawersuje. Można by tam wskoczyć na lekko, ale w tym upale szkoda tracić siły – i wodę.
Jesteśmy już w centralnej części pasma – otoczeni z wszystkich stron bezkresem połonin.
Tutaj te bieszczadzkie Caryńskie czy Wetlińskie wydają się być miniaturkami. Ogrom przestrzeni zapiera dech.
Chciałoby się tam siedzieć i siedzieć – zabiwakować na kolejną noc i dopiero trzeciego dnia opuścić tą bajkową krainę. Ale woda! Żarówa jest niemiłosierna, zapowiadali 33-35 stopni w cieniu. Tylko, że tutaj cienia nie uświadczysz. Ile jest w słońcu nie chcemy nawet myśleć, wody mało a następne wyraźne źródło dopiero na końcu grani. Trochę dalej jest jezioro Gieriszaska. Idealne – jak się okazało - miejsce na kilkudniowy nawet biwak. Jak mnie kiedyś rzuci znów na Świdowiec to na pewno skorzystam.
Póki co – powoli okrążamy rozległą dolinę z połoniną Arsziniec ( z tym jeziorem ) - i zaczynamy podejście na szczyt o tej samej co jezioro nazwie: Gieriszaska ( 1762 npm ).
Okazuje się, że ze szczytu jest piękny widok we wszystkie strony, bo jest dość wysoki i położony mniej więcej pośrodku całego pasma.
A nas najbardziej interesuje strona zachodnia: nasza dalsza marszruta.
Warto w tym miejscu zafundować sobie dłuższy popas.
Koniec końców ruszamy dalej, bo przeszliśmy raptem 1/4 planowanej na dziś trasy. Podejście na ten pagórek od zachodniej strony też niczego sobie:
Teraz wzdłuż połoniny Świdowiec szlak omija ( na szczęście ) Trojaską i zmierza w kierunku Ungarjaskiej ( 1666 npm ). Te pagórki wyglądają łagodnie, ale w rzeczywistości mają sporo przewyższeń: grań nie jest "po równym" tylko faluje w górę i w dół, a podejścia są mozolnie długie i zaskakująco strome. Z ciężkim plecakiem i w takim skwarze sporo sił kosztuje taka zabawa. Ale.....
Kilometry powoli mijają i nieuchronnie zbliżamy do ostatniego na zachód szczytu pasma: Tempej ( 1634 npm )
by w końcu tam rozłożyć się na kolejny popas. Trzeba też jeszcze nasycić się widokami, bo zaraz grań już mocno opada.
Pięknie się tu siedzi, ale pić się chce a wody coraz mniej. Poza tym: do końca trasy jeszcze ze 4 godziny dreptania, więc ruszamy. Widać wyraźnie dalszą trasę:
Połonina szybko zanika zmieniając się w połacie jagodzisk, a zaraz za widocznym na końcu kopczykiem Stohy ( 1378 npm ) zaczyna się już las.
I wbrew pozorom to nie jest już koniec wysiłku, bo w lesie teren ostro załamuje się w dół, prowadząc na głęboką przełęcz – poniżej 1200 npm, a potem trzeba zrobić mocno strome podejście pod Meńcul ( 1362 npm ).
Dobre 150 m solidnego podejścia, a my popełniamy błąd: "udało" się nam przeoczyć to ostatnie źródło wody, a każdemu zostało może po szklance jeszcze. Tylko, że nie chce mi się już wracać znów pod górę z dna przełęczy. Przyjmujemy hipotezę roboczą, że damy radę. Jednak po zrobieniu tego podejścia trzeba było znów sie trochę napić – potem do Małych Stohów ( 1285 npm ) teren jeszcze trochę faluje, a w lesie zanikł chłodzący wiaterek i zrobiło się parno. Resztę wody trzeba zacząć odmierzać już po aptekarsku. Podzielić pół szklanki wody na 10 łyków – nie lada sztuka
W końcu od Małych Stohów teren zaczął wreszcie systematycznie opadać w dół, ale gorąc się robił coraz większy z każdym metrem niżej. W desperacji opróżniamy butelki z ostatniego łyka i puszczamy się w dół lekkim kurs-galopkiem, byle szybciej dojść do miasteczka. Trasę wyrypaliśmy tego dnia zacną – 32 km na ciężko, we wściekłym upale i z deficytem wody.
Strasznie się ta zejściówka wlecze, już słychać odgłosy miasetczka, a jeszcze się idzie przez ten las i idzie i idzie.........no wrrreszcie: las się kończy. Szlak dochodzi na skraj wsi, gdzie stoi skład drzewa i tartak.
100 metrów dalej.......sklepo-knajpka!!!
Pierwsze piwo poszło "na ex". Drugim już można się było delektować
Się okazało, że właścicielka sklepu ma za miedzą pensjonacik. Jest co prawda w Ust-Cziornej pole biwakowe i ze dwa hotele, ale jesteśmy tak wykończeni, że nie mamy siły już na nic. Bierzemy pensjonacik w ciemno ( i kilka piw do pokoju na wieczór
Bezmiar wody w kranie
Gorący prysznic....
Zimne piwo....
Wi-fi – jeszcze na deser
25 zł za noc – standardowa cena.
Przed snem obiecujemy sobie, że jutro będzie dzień odpoczynku. Będziemy pławili się w rzece, piwie i hotelowych luksusach.
Taaaa............akurat
c.d.n.
Album foto ze Świdowca:
https://picasaweb.google.com/1020245576 ... 9008231089#
Zdjęcia Adama:
https://photos.google.com/share/AF1QipP ... dnRGh4bENR
Ostatnio zmieniony 26 lipca 2016, 19:59 przez Grochu, łącznie zmieniany 1 raz.
Nieważne: gdzie. Ważne: z kim
"Lepiej się w życiu wygłupiać niż wymądrzać" ( ktoś tam )
"Ludzie są coraz lepsi - w udawaniu coraz lepszych" ( też ktoś tam )
"Lepiej się w życiu wygłupiać niż wymądrzać" ( ktoś tam )
"Ludzie są coraz lepsi - w udawaniu coraz lepszych" ( też ktoś tam )
Pozamiatałeś tą relacją! Jak nic pójdę w Wasze ślady.
Nie wiem czy nie ten:
ale na pewno któryś z krzyży ze Świdowca posłużył jako wzrór okładki płyty Blues nocy bieszczadzkiej SDMu
I bardzo dobrze! Na pewno te informacje zostaną skrzętnie wykorzystane.Grochu pisze:Trochę się tu rozpisałem, ale te informacje transportowe przydadzą się do planowania kolejnych wypraw na Ukrainę – a ja mam pamięć dobrą, ale krótką
Pamięć już nie ta, ale mam wrażenie, że w 2011r. też specjalnie długo nie koczowaliśmy na dworcu...Grochu pisze:nie trzeba już na dworcu w Przemyślu koczować kilka nocnych godzin jak kiedyś
Korzystaliście z jakichś uzdatniaczy czy na żywca? Ja tylko raz próbowałem uzdatnienia i moim zdaniem nie da się tego pić.Grochu pisze:po drodze obczajając źródło wody. Jest super: nawet dwa i oba bardzo wydajne. Tutejsze konie dobrze o tym wiedzą
Poniedziałek zaczął się bajecznie. Najpiękniejsze w takich sytuacjach jest to, że po prostu wystarczy wyjść z namiotu...Grochu pisze:Poniedziałek.
Nie tylko się wydają, ale są faktycznie Pięknie to wszystko wygląda (przeszkadza mi tylko spore rozjeżdżenie tych gór) i trzeba będzie to zobaczyć, więc jeśli komuś się spodobały te przestrzenie, to powoli możemy kompletować skład na przyszły rok.Grochu pisze:Tutaj te bieszczadzkie Caryńskie czy Wetlińskie wydają się być miniaturkami. Ogrom przestrzeni zapiera dech.
Nie wiem czy nie ten:
ale na pewno któryś z krzyży ze Świdowca posłużył jako wzrór okładki płyty Blues nocy bieszczadzkiej SDMu
No jak nic ZASŁUŻYLIŚCIE!Grochu pisze:100 metrów dalej.......sklepo-knajpka!!!
No to czekam na kolejny odcinek opowieściGrochu pisze:Przed snem obiecujemy sobie, że jutro będzie dzień odpoczynku....
Taaaa............akurat
| Gór, co stoją nigdy nie dogonię... |
Planowaliśmy przy strumieniach. Każdy miał w plecaku po dwa pet-y 1,5 litra. Więcej to już by było za ciężko. Choć okazało się po drodze, że to "więcej" jednak bardzo warto było zabrać.goska pisze:Rozumiem ,że biwaki planowaliście jakoś przy strumieniach, czy mieliście zapasy w plecaku.
Na żywca. Nie ma na świecie lepszej wody niż źródlana Ja też mam uzdatniacze, ale tylko na okoliczność potrzeby korzystania z wody stojącej.Tidżej pisze:Korzystaliście z jakichś uzdatniaczy czy na żywca? Ja tylko raz próbowałem uzdatnienia i moim zdaniem nie da się tego pić.
Wiesz co Tomek.......najpiękniejsze było to, że wtedy nawet nie trzeba było wychodzić z namiotuTidżej pisze:Poniedziałek zaczął się bajecznie. Najpiękniejsze w takich sytuacjach jest to, że po prostu wystarczy wyjść z namiotu...
Fakt. Sporo tam quadowców i crossowców - w zasadzie tylko Polacy. Innych nie spotkaliśmy.Tidżej pisze:(przeszkadza mi tylko spore rozjeżdżenie tych gór)
Z połoniny Krasnej będzie jutro. Mam nadzieję - jak się wyrobię.PiotrekP pisze:Również czekam na dalsze relacje.
Nieważne: gdzie. Ważne: z kim
"Lepiej się w życiu wygłupiać niż wymądrzać" ( ktoś tam )
"Ludzie są coraz lepsi - w udawaniu coraz lepszych" ( też ktoś tam )
"Lepiej się w życiu wygłupiać niż wymądrzać" ( ktoś tam )
"Ludzie są coraz lepsi - w udawaniu coraz lepszych" ( też ktoś tam )
Kolory na zdjęciach trochę przekombinowane, ale robi to wszystko wrażenie, zwłaszcza ta przestrzeń!
https://picasaweb.google.com/110344506389073663651
http://hanyswpodrozach.blogspot.com/
"Szanowny Prezydencie. Błogosławione łono, które Ciebie nosiło i piersi, które ssałeś"
http://hanyswpodrozach.blogspot.com/
"Szanowny Prezydencie. Błogosławione łono, które Ciebie nosiło i piersi, które ssałeś"
Bo ja się na tych technikach nie znam, ale i tak to co wyszło nie dorównuje tej rzeczywistej, żywej zieleni.Pudelek pisze:Kolory na zdjęciach trochę przekombinowane
Naprawdę. Na żywo to jest XXXL tego, co fotki.Pudelek pisze:ale robi to wszystko wrażenie, zwłaszcza ta przestrzeń!
Nie używam geterków. Czerwonych a zwłaszczaKovik pisze:A co do tego zdjęcia z relacji przy "słupku" to tak żes sie usmażył czy to takie czerwone geterki masz?
Nieważne: gdzie. Ważne: z kim
"Lepiej się w życiu wygłupiać niż wymądrzać" ( ktoś tam )
"Ludzie są coraz lepsi - w udawaniu coraz lepszych" ( też ktoś tam )
"Lepiej się w życiu wygłupiać niż wymądrzać" ( ktoś tam )
"Ludzie są coraz lepsi - w udawaniu coraz lepszych" ( też ktoś tam )