07.05.2016r. - Dusiołek Górski w Wiśniowej
Moderatorzy: HalinkaŚ, Moderatorzy
- sprocket73
- Turysta
- Posty: 1071
- Rejestracja: 09 czerwca 2011, 15:06
07.05.2016r. - Dusiołek Górski w Wiśniowej
Do tej pory nigdy nie startowaliśmy w zorganizowanych biegach/rajdach/maratonach górskich. Znajomy już kilka razy namawiał nas na Dusiołka w Wiśniowej w Beskidzie Wyspowym i w końcu mu się udało. Skompletowaliśmy 11-osobową ekipę (w tym jedna psia osoba - Tobi).
Po 7:00 dotarliśmy do Wiśniowej na miejsce startu. Zapowiadał się piękny dzień.
Na liście startowej znalazło się 238 osób, czyli całkiem spory tłum. Do wybory były dwie trasy, klasyczna 35 km i pucharowa 50 km. Przebieg trasy był nieznany do momentu startu. Każdy dostał mapę z punktami kontrolnymi do których można było iść/biec dowolną drogą. My oczywiście wybraliśmy trasę klasyczną. Zaczęło się od widocznej na zdjęciu Księżej Góry - jak widać wszyscy idą na nią zwartą grupą niczym pochód KOD-u
W drodze do punktu drugiego zrobiło się już luźniej. Pogoda rozpieszczała. Co chwilę mijał nas jakiś biegacz z trasy 50 km. Okazało się, że trasy są tak pomyślane, że w wielu miejscach idą razem, tylko "zawodowcy" robią odbicia na boki.
Widok na Kamiennik, Łysinę i Lubomir. Wydaje się strasznie daleko, a mamy tamtędy iść.
Końcowe podejście pod Grodzisko - inwazja intensywnej wiosennej zieleni.
Między punktem drugim na Grodzisku, a trzecim na Glichowcu (na zdjęciu) robimy indywidualne przejście, może nie optymalne z punktu widzenia trasy rajdu, ale chcemy zahaczyć o pewne miejsce.
To miejsce to oczywiście grób Strzępka. Znicz przetrwał, choć podczas zeszłorocznych upałów zeszła z niego farba. Wymieniliśmy wkład, złożyliśmy kwiaty.
Jeszcze tylko fotka grupowa i można ruszać dalej.
Wracamy na trasę rajdu. Kolejny raz nachodzi mnie refleksja, że Strzępek ma piękne miejsce wiecznego spoczynku.
Z Glichowca idziemy na Suchą Przełęcz, gdzie jest czwarty punkt kontrolny. Udaje się dotrzeć tutaj dobrym skrótem, z ominięciem szczytu Kamiennik. Zawsze to kilkaset metrów podejścia mniej.
Piąty punkt jest na czerwonym szlaku nisko pod Lubomirem. Jednak tym razem nie decydujemy się na skrót omijający wierzchołki i idziemy szlakiem przez Łysinę i Lubomir.
Widok na wprost na Grodzisko, tam byliśmy parę godzin temu. Tempo mamy zdecydowanie większe, niż na normalnych wycieczkach.
Tobi harcuje z lokalnym psiakiem. Wygląda groźnie, ale to tylko zabawa.
Idziemy w stronę Wierzbanowskiej Góry. Znowu piękne wiosenne widoczki.
Nurzące podejście pod Wierzbanowską Górę. Zaczynam odczuwać lekkie zmęczenie, niektórzy z ekipy mają lekki kryzys. Szósty punkt kontrolny jest z bacówce na Wierzbanowskiej, gdzie kilka razy spaliśmy.
Przed nami Ciecień i ostatni siódmy punkt kontrolny. Pogoda się trochę popsuła, ale na szczęście nie padało. Podejście pod Ciecień będzie najgorsze - strome i długie. Ukochana podchodziła tędy raz, wiele lat temu i zapamiętała to bardzo traumatycznie. Tym razem poradziła sobie wyśmienicie. Zawzięła się na czele grupy i miałem problem ją dogonić. Potem na szczycie długo czekaliśmy na tych, którzy byli w słabszej dyspozycji.
Widok z Cietnia na Łysinę i Lumomir. Dopiero co tam byliśmy. Ależ kręcimy dzisiaj koliska po tym Wyspowym.
Ostatnie zejście do Wiśniowej na metę. Końcówkę mieliśmy słabą jako grupa. Nasz czas 10:41, myślałem, że uda się w 10 godzin. Wg GPS zrobiliśmy 38 km, inni uczestnicy, którzy nie robili skrótów i szli cały czas szlakami mieli po 40 km. Wyszliśmy na 6 szczytów Beskidu Wyspowego - ok 1800 m przewyższeń. Jestem dumny z Ukochanej, która pod koniec tryskała humorem i miała jeszcze spore rezerwy. Zrobiłem 201 zdjęć, czyli jak widać nic się nie ograniczałem. W założeniu mieliśmy w pełni rekreacyjne przejście.
Najlepsi mieli czas poniżej 5 godzin, a na trasie 50 km ok 6,5 godz. Nie powiem, że nie zastanawiam się, jaki ja mógłbym mieć czas, gdybym podszedł do tematu sportowo. Kto wie, może kiedyś spróbuję, a może nie będzie mi się chciało
Po dotarciu na metę dostaliśmy wybornego kotleta z kapustą. Na zdjęciu widać przygotowania do ogniska z kiełbaskami, gitarami i pijaństwem. Myśmy siedzieli do 22:00, ale impreza do oporu. Dla chętnych możliwość noclegu na miejscu.
Ogólnie cała impreza to świetna sprawa. Wpisowe 40 zł od osoby, ale dostaje się za to naprawdę sporo. Jest baza, gdzie można się np. wykąpać po rajdzie. Rano przed startem kawa i ciastka do oporu. Na trasie były punkty z wodą mineralną, batonikami, alkoholem (tak - pani przebrana za Indiankę częstowała każdego chętnego czymś naprawdę mocnym i dobrym). Po przyjściu wielki dobry obiad, herbata i kawa bez ograniczeń. Ognisko i bardzo dobra kiełbasa bez ograniczeń (Tobi zjadł chyba z kilogram). Przede wszystkim, co bezcenne, fantastyczna luźna atmosfera tworzona przez organizatorów. Owszem były brawa i uznanie dla zwycięzców, ale chyba jeszcze większe brawa, dla tych co przyszli godzinę po limicie czasowym. Podczas ogniska sam główny organizator każdemu chętnemu lał kielonka lokalnych wyrobów, a to jakiś calvados zasponsorowany przez wójta, a to domowa wiśniówka - Ukochana to wszystko degustowała, bo ja byłem kierowcą. Każdy uczestnik dostał dyplom, brawa i uścisk ręki Prezesa, słoik dżemu wiśniowego, mapę b.wyspowego wydawnictwa compass... a niektórzy wylosowali coś ekstra, np ja markową koszulkę Nordcapp.
Jestem bardzo zadowolony z mojego pierwszego Dusiołka
Po 7:00 dotarliśmy do Wiśniowej na miejsce startu. Zapowiadał się piękny dzień.
Na liście startowej znalazło się 238 osób, czyli całkiem spory tłum. Do wybory były dwie trasy, klasyczna 35 km i pucharowa 50 km. Przebieg trasy był nieznany do momentu startu. Każdy dostał mapę z punktami kontrolnymi do których można było iść/biec dowolną drogą. My oczywiście wybraliśmy trasę klasyczną. Zaczęło się od widocznej na zdjęciu Księżej Góry - jak widać wszyscy idą na nią zwartą grupą niczym pochód KOD-u
W drodze do punktu drugiego zrobiło się już luźniej. Pogoda rozpieszczała. Co chwilę mijał nas jakiś biegacz z trasy 50 km. Okazało się, że trasy są tak pomyślane, że w wielu miejscach idą razem, tylko "zawodowcy" robią odbicia na boki.
Widok na Kamiennik, Łysinę i Lubomir. Wydaje się strasznie daleko, a mamy tamtędy iść.
Końcowe podejście pod Grodzisko - inwazja intensywnej wiosennej zieleni.
Między punktem drugim na Grodzisku, a trzecim na Glichowcu (na zdjęciu) robimy indywidualne przejście, może nie optymalne z punktu widzenia trasy rajdu, ale chcemy zahaczyć o pewne miejsce.
To miejsce to oczywiście grób Strzępka. Znicz przetrwał, choć podczas zeszłorocznych upałów zeszła z niego farba. Wymieniliśmy wkład, złożyliśmy kwiaty.
Jeszcze tylko fotka grupowa i można ruszać dalej.
Wracamy na trasę rajdu. Kolejny raz nachodzi mnie refleksja, że Strzępek ma piękne miejsce wiecznego spoczynku.
Z Glichowca idziemy na Suchą Przełęcz, gdzie jest czwarty punkt kontrolny. Udaje się dotrzeć tutaj dobrym skrótem, z ominięciem szczytu Kamiennik. Zawsze to kilkaset metrów podejścia mniej.
Piąty punkt jest na czerwonym szlaku nisko pod Lubomirem. Jednak tym razem nie decydujemy się na skrót omijający wierzchołki i idziemy szlakiem przez Łysinę i Lubomir.
Widok na wprost na Grodzisko, tam byliśmy parę godzin temu. Tempo mamy zdecydowanie większe, niż na normalnych wycieczkach.
Tobi harcuje z lokalnym psiakiem. Wygląda groźnie, ale to tylko zabawa.
Idziemy w stronę Wierzbanowskiej Góry. Znowu piękne wiosenne widoczki.
Nurzące podejście pod Wierzbanowską Górę. Zaczynam odczuwać lekkie zmęczenie, niektórzy z ekipy mają lekki kryzys. Szósty punkt kontrolny jest z bacówce na Wierzbanowskiej, gdzie kilka razy spaliśmy.
Przed nami Ciecień i ostatni siódmy punkt kontrolny. Pogoda się trochę popsuła, ale na szczęście nie padało. Podejście pod Ciecień będzie najgorsze - strome i długie. Ukochana podchodziła tędy raz, wiele lat temu i zapamiętała to bardzo traumatycznie. Tym razem poradziła sobie wyśmienicie. Zawzięła się na czele grupy i miałem problem ją dogonić. Potem na szczycie długo czekaliśmy na tych, którzy byli w słabszej dyspozycji.
Widok z Cietnia na Łysinę i Lumomir. Dopiero co tam byliśmy. Ależ kręcimy dzisiaj koliska po tym Wyspowym.
Ostatnie zejście do Wiśniowej na metę. Końcówkę mieliśmy słabą jako grupa. Nasz czas 10:41, myślałem, że uda się w 10 godzin. Wg GPS zrobiliśmy 38 km, inni uczestnicy, którzy nie robili skrótów i szli cały czas szlakami mieli po 40 km. Wyszliśmy na 6 szczytów Beskidu Wyspowego - ok 1800 m przewyższeń. Jestem dumny z Ukochanej, która pod koniec tryskała humorem i miała jeszcze spore rezerwy. Zrobiłem 201 zdjęć, czyli jak widać nic się nie ograniczałem. W założeniu mieliśmy w pełni rekreacyjne przejście.
Najlepsi mieli czas poniżej 5 godzin, a na trasie 50 km ok 6,5 godz. Nie powiem, że nie zastanawiam się, jaki ja mógłbym mieć czas, gdybym podszedł do tematu sportowo. Kto wie, może kiedyś spróbuję, a może nie będzie mi się chciało
Po dotarciu na metę dostaliśmy wybornego kotleta z kapustą. Na zdjęciu widać przygotowania do ogniska z kiełbaskami, gitarami i pijaństwem. Myśmy siedzieli do 22:00, ale impreza do oporu. Dla chętnych możliwość noclegu na miejscu.
Ogólnie cała impreza to świetna sprawa. Wpisowe 40 zł od osoby, ale dostaje się za to naprawdę sporo. Jest baza, gdzie można się np. wykąpać po rajdzie. Rano przed startem kawa i ciastka do oporu. Na trasie były punkty z wodą mineralną, batonikami, alkoholem (tak - pani przebrana za Indiankę częstowała każdego chętnego czymś naprawdę mocnym i dobrym). Po przyjściu wielki dobry obiad, herbata i kawa bez ograniczeń. Ognisko i bardzo dobra kiełbasa bez ograniczeń (Tobi zjadł chyba z kilogram). Przede wszystkim, co bezcenne, fantastyczna luźna atmosfera tworzona przez organizatorów. Owszem były brawa i uznanie dla zwycięzców, ale chyba jeszcze większe brawa, dla tych co przyszli godzinę po limicie czasowym. Podczas ogniska sam główny organizator każdemu chętnemu lał kielonka lokalnych wyrobów, a to jakiś calvados zasponsorowany przez wójta, a to domowa wiśniówka - Ukochana to wszystko degustowała, bo ja byłem kierowcą. Każdy uczestnik dostał dyplom, brawa i uścisk ręki Prezesa, słoik dżemu wiśniowego, mapę b.wyspowego wydawnictwa compass... a niektórzy wylosowali coś ekstra, np ja markową koszulkę Nordcapp.
Jestem bardzo zadowolony z mojego pierwszego Dusiołka
- sprocket73
- Turysta
- Posty: 1071
- Rejestracja: 09 czerwca 2011, 15:06
TV Myślenice nakręciła filmik o Dusiołku.
W 5:30 załapał się Tobi, część naszej ekipy i Ukochana
https://www.youtube.com/watch?v=jbwyf9h_AlM
W 5:30 załapał się Tobi, część naszej ekipy i Ukochana
https://www.youtube.com/watch?v=jbwyf9h_AlM
- sprocket73
- Turysta
- Posty: 1071
- Rejestracja: 09 czerwca 2011, 15:06
Re: 07.05.2016r. - Dusiołek Górski w Wiśniowej
Po raz trzeci wziąłem udział w Dusiołku
Start jak zwykle w Wiśniowej pod ośrodkiem Lubomir. 230 uczestników. My ekipą 4 osobową - 3 mocnych facetów i kobieta co biega maratony. Nie wypada wypaść gorzej... będziemy walczyć
W zasadzie wszyscy startujący wyglądali jak biegacze, tylko ja jak turysta: wysokie buty, duży plecak, wielka lustrzanka na szyi (ale darowałem sobie torbę z obiektywami )
Zaczęło się mocnym akcentem od podejścia pod Ciecień. Nastroje bojowe, ruszyliśmy z kopyta.
Jeszcze bardziej daliśmy czadu na zejściu. Biegliśmy jakimiś skrótami, po łące jak zające
Podejście megastromym czarnym szlakiem na Śnieżnicę od Skrzydlnej wszystko zweryfikowało. Koleżanka od maratonów zobaczyła, że góry to ciężki kawałek chleba. Kijki tutaj bardzo pomagały. Aparat też, bo był pretekst, żeby przystanąć i zrobić zdjęcie
Na Śnieżnicy kolega stwierdził, że trzeba sobie uprzyjemnić czas oczekiwania na koleżankę od maratonów. Zrobiliśmy ćwiartkę wiśniówki we 3.
A potem zbiegaliśmy wzdłuż wyciągu.
Przed Wierzbanwską Góra był najlepszy punkt kontrolny. Najlepszy, bo sędziną była na nim Pani Indianka, która każdemu lała 50-tkę wiśniówki. Postanowiłem nieco z nią poflirtować. Zapytałem czy jest możliwość, żeby najdzielniejsi dostali na drugą nóżkę... polała. A potem sama zaproponowała, że ma jeszcze coś dla hardkorów. Nalegałem, że chcę spróbować. Polała coś z innej butelki - prawdziwa "woda ognista" mocna i konkretna w smaku. Obawiam się, że bez znaków akcyzy.
Po specjalnym trunku od sędziny otworzyły mi się oczy - zacząłem dostrzegać piękno przyrody.
Podejście pod Wierzbanowską Górę od tej strony jest łagodne i w ogóle nie liczyliśmy sobie, tego jako podejście... ale potem zaczęło się podejście pod Lubomir. Znowu masakra.
Na dodatek zbłądziliśmy. Wydawało się, że tędy będzie łatwiej, bo takie schodki były, ale weszliśmy do sali z barem i żeby się nie zbłaźnić trzeba było zamówić po piwe.
Nie wiem jak to się stało, ale cudowna moc piwa sprawiła, że sam się zdziwiłem jak szybko pojawił się szczyt Lubomira z obserwatorium.
Na Lubomirze kolega powiedział, że ma jeszcze jedną wiśniówkę. Wszyscy odmówiliśmy stanowczo. Jednak mnie zrobiło się przykro... zabrał ją przecież w dobrej wierze, a tu jest niebezpieczeństwo, że wróci z nami na dół nietknięta. To jakoś tak nie po polskiemu. Podzieliłem się swoimi przemyśleniami i postanowiliśmy wspólnie zmierzyć się z wrogiem. Ćwiartka padła.
I wtedy jeszcze bardziej otworzyły się oczy na piękno przyrody.
Prawdę mówiąc nie kontrolowałem już za bardzo gdzie jesteśmy, ale to nie szkodzi, bo cały czas prowadził kolega, który mnie na tą imprezę wyciągnął. Pilnowałem tylko jego pleców. Co ciekawe do naszej ekipy przyłączyła się nowa koleżanka - w spódniczce. Stwierdziłem, że bardzo fajna impreza ten Dusiołek.
Pod koniec kolega przewodnik-organizator popełnił mały błąd w nawigacji, ale nawet mógł się nie przyznawać, bo i tak by nikt nie zauważył. Dotarliśmy na metę z czasem 7:40 - trasa 35 km, 1800 przewyższeń.
Nie powiem, żebym nie był zmęczony - bo byłem. Ale jak odpocząłem chwilkę, zjadłem dwie porcje najlepszego na świecie schabowego z kapustą, uzupełniłem płyny (i naprawdę nie mam na myśli alkoholu), to korzystając z czasu jaki był do wieczornej imprezy wybrałem się na odwiedzimy strzępkowej mogiły.
Zarosła trawą, ktoś coś przy niej pozmieniał, poprzestawiał świeczki, ale ogólnie wygląda dobrze. Tabliczka ze zdjęciem przetrwała.
Potem powrót na Dusiołka. Większość ludzi już zeszła z trasy. Zaczyna się część artystyczna. Na zdjęciu dzieci dusiołkowiczów obdarowane przez organizatorów czapeczkami.
Potem ognisko z kiełbaskami i śpiewami "do rana".
Dusiołek to super impreza. Tym razem nasz występ był najbardziej "sportowy" ze wszystkich. Czuję, ze można było jeszcze nieco lepiej wypaść, ale... po co
Start jak zwykle w Wiśniowej pod ośrodkiem Lubomir. 230 uczestników. My ekipą 4 osobową - 3 mocnych facetów i kobieta co biega maratony. Nie wypada wypaść gorzej... będziemy walczyć
W zasadzie wszyscy startujący wyglądali jak biegacze, tylko ja jak turysta: wysokie buty, duży plecak, wielka lustrzanka na szyi (ale darowałem sobie torbę z obiektywami )
Zaczęło się mocnym akcentem od podejścia pod Ciecień. Nastroje bojowe, ruszyliśmy z kopyta.
Jeszcze bardziej daliśmy czadu na zejściu. Biegliśmy jakimiś skrótami, po łące jak zające
Podejście megastromym czarnym szlakiem na Śnieżnicę od Skrzydlnej wszystko zweryfikowało. Koleżanka od maratonów zobaczyła, że góry to ciężki kawałek chleba. Kijki tutaj bardzo pomagały. Aparat też, bo był pretekst, żeby przystanąć i zrobić zdjęcie
Na Śnieżnicy kolega stwierdził, że trzeba sobie uprzyjemnić czas oczekiwania na koleżankę od maratonów. Zrobiliśmy ćwiartkę wiśniówki we 3.
A potem zbiegaliśmy wzdłuż wyciągu.
Przed Wierzbanwską Góra był najlepszy punkt kontrolny. Najlepszy, bo sędziną była na nim Pani Indianka, która każdemu lała 50-tkę wiśniówki. Postanowiłem nieco z nią poflirtować. Zapytałem czy jest możliwość, żeby najdzielniejsi dostali na drugą nóżkę... polała. A potem sama zaproponowała, że ma jeszcze coś dla hardkorów. Nalegałem, że chcę spróbować. Polała coś z innej butelki - prawdziwa "woda ognista" mocna i konkretna w smaku. Obawiam się, że bez znaków akcyzy.
Po specjalnym trunku od sędziny otworzyły mi się oczy - zacząłem dostrzegać piękno przyrody.
Podejście pod Wierzbanowską Górę od tej strony jest łagodne i w ogóle nie liczyliśmy sobie, tego jako podejście... ale potem zaczęło się podejście pod Lubomir. Znowu masakra.
Na dodatek zbłądziliśmy. Wydawało się, że tędy będzie łatwiej, bo takie schodki były, ale weszliśmy do sali z barem i żeby się nie zbłaźnić trzeba było zamówić po piwe.
Nie wiem jak to się stało, ale cudowna moc piwa sprawiła, że sam się zdziwiłem jak szybko pojawił się szczyt Lubomira z obserwatorium.
Na Lubomirze kolega powiedział, że ma jeszcze jedną wiśniówkę. Wszyscy odmówiliśmy stanowczo. Jednak mnie zrobiło się przykro... zabrał ją przecież w dobrej wierze, a tu jest niebezpieczeństwo, że wróci z nami na dół nietknięta. To jakoś tak nie po polskiemu. Podzieliłem się swoimi przemyśleniami i postanowiliśmy wspólnie zmierzyć się z wrogiem. Ćwiartka padła.
I wtedy jeszcze bardziej otworzyły się oczy na piękno przyrody.
Prawdę mówiąc nie kontrolowałem już za bardzo gdzie jesteśmy, ale to nie szkodzi, bo cały czas prowadził kolega, który mnie na tą imprezę wyciągnął. Pilnowałem tylko jego pleców. Co ciekawe do naszej ekipy przyłączyła się nowa koleżanka - w spódniczce. Stwierdziłem, że bardzo fajna impreza ten Dusiołek.
Pod koniec kolega przewodnik-organizator popełnił mały błąd w nawigacji, ale nawet mógł się nie przyznawać, bo i tak by nikt nie zauważył. Dotarliśmy na metę z czasem 7:40 - trasa 35 km, 1800 przewyższeń.
Nie powiem, żebym nie był zmęczony - bo byłem. Ale jak odpocząłem chwilkę, zjadłem dwie porcje najlepszego na świecie schabowego z kapustą, uzupełniłem płyny (i naprawdę nie mam na myśli alkoholu), to korzystając z czasu jaki był do wieczornej imprezy wybrałem się na odwiedzimy strzępkowej mogiły.
Zarosła trawą, ktoś coś przy niej pozmieniał, poprzestawiał świeczki, ale ogólnie wygląda dobrze. Tabliczka ze zdjęciem przetrwała.
Potem powrót na Dusiołka. Większość ludzi już zeszła z trasy. Zaczyna się część artystyczna. Na zdjęciu dzieci dusiołkowiczów obdarowane przez organizatorów czapeczkami.
Potem ognisko z kiełbaskami i śpiewami "do rana".
Dusiołek to super impreza. Tym razem nasz występ był najbardziej "sportowy" ze wszystkich. Czuję, ze można było jeszcze nieco lepiej wypaść, ale... po co
- sprocket73
- Turysta
- Posty: 1071
- Rejestracja: 09 czerwca 2011, 15:06
Re: 07.05.2016r. - Dusiołek Górski w Wiśniowej
Dusiołek nr 4 w moim wykonaniu.
Patrzyłem na prognozę codziennie i codziennie przepowiadali inne warunki w sobotę. Najpierw miało być zachmurzenie całkowite i ciągły deszcz, potem umiarkowane i przelotne opady, a potem rozpogodzenia i burze.
Z kumplem zmówiliśmy się 3 dni wcześniej, że podchodzimy do tematu na sportowo: stroje biegowe, brak alkoholu na trasie, brak sprzętu foto. Miało być nas 3 w miarę dzielnych facetów. Kupiłem sobie z tej okazji plecak do biegania z bukłakiem. W czwartek, 2 dni przed imprezą zrobiłem dyszkę w nowych butach trialowych, które planowałem zabrać. Na próbie buty spisały się dobrze, gorzej ze mną - jakiś dziwnie słaby czas osiągnąłem, przy dość wysokim tętnie, a po biegu byłem bardziej zmęczony niż można się było spodziewać. W piątek rano obudziłem się z bólem gardła i posmakiem ropy w ustach. W pracy miałem chyba gorączkę, głowa mnie bolała, czacha paliła. Zastanawiałem się nad rezygnacją. Po południu poczułem się lepiej. Stwierdziłem, że przebiegnę kontrolnie 5 km - niech się choroba decyduje, czy ma się nasilić, czy ustąpić.
Wieczorem kumpel przesłał mi mapkę trasy i powiedział, że będzie z nami jeszcze jeden koleś, bardzo dobry, nie do zajechania. Odnośnie trasy w tym roku wymyślili, że najdalszym punktem będą Myślenice. Ciekawie to wyglądało, bo tereny nietypowe jak na Dusiołka, zwykle było kółko dookoła Wiśniowej. Trasa mi się podobała. Prognozy się poprawiły. Miało być przez pół dnia słonecznie, a potem zachmurzenie, ale bez opadów. Stwierdziłem, że chyba jednak pojadę, najwyżej jak nie dam rady, to odłączę się od grupy i nie będę się spinał. Postanowiłem jednak wziąć aparat, to już chyba nałóg.
Rano czułem się lepiej niż się spodziewałem, w zasadzie całkiem dobrze, co mnie ucieszyło. Nie wiem czy to cudowne ozdrowienie, czy kwestia mobilizacji psychicznej. Na miejscu poinformowałem ekipę, że coś mnie bierze i że najwyżej się odłączę. Dusiołek się rozpoczął. Ponad 200 uczestników. Zaczęło się od płaskich asfaltów.
A potem najbardziej strome i najdłuższe podejście na Lubomir. Na którym okazało się, że nasz nowy kolega jednak nie jest taki dobry. Czekaliśmy na niego 5 minut w połowie i potem jeszcze 10 na szczycie. Ja ku własnemu zaskoczeniu na podejściu byłem najmocniejszy.
Na Lubomirze nowy kolega powiedział, żebyśmy na niego nie czekali. Ruszyliśmy więc lekkim truchtem i udało się go utrzymać praktycznie cały czas, przez kilkanaście kilometrów, do samych Myślenic.
Dziwnie się biega takie długie dystanse z aparatem, półtorakilową lustrzanką, ale jak to mam w zwyczaju dokumentowałem wszystko.
W Myślenicach, w połowie trasy byliśmy bardzo zadowoleni z siebie. Udało się przesunąć sporo do przodu, na 32 miejsce. Na Lubomirze byliśmy ok 50-go. Zrobiliśmy sobie przerwę na posiłek i standardowy poczęstunek Indianki, czyli kielon wiśniówki, kielon alkoholu bez znaków akcyzy po porozumiewawczym mrugnięciu. Dodatkowo była jeszcze możliwość wypicia piwka stawianego przez organizatorów, z czego skorzystałem.
Ruszyliśmy dalej. Długie łagodne podejście, piękna pogoda. Niestety moi współtowarzysze zaczęli zostawać z tyłu. Szedłem "wolno", robiłem zdjęcia, a i tak czekałem na nich 5 minut na punkcie, straciliśmy 2 pozycje. Wygłosiłem mowę motywacyjną, mieliśmy jeszcze powalczyć.
Potem trasa robiła się bardziej wymagająca pod względem orientacji. Robiliśmy skróty licząc, że w ten sposób kogoś wyprzedzimy. Niestety kolega Jacek zaczął regularnie zostawać w tyle i zdaliśmy sobie sprawę, że będzie ciężko utrzymać miejsce.
Jak to zwykle bywa, nie wszystkie skróty były najszybsze, ale ogólnie nie mieliśmy nawigacyjnych problemów
Potem się niestety trochę zgubiliśmy - z 10 minut w plecy jak nic, tylko dlatego, że jednogłośnie uznaliśmy, ze dziewczyna przed nami poszła źle, bo to dziewczyna. Szowinizm został ukarany natychmiast.
Na ostatnim płaskim odcinku stało się coś dziwnego. Nagle i bez ostrzeżenia zacząłem czuć silny ból we wszystkich mięśniach nóg i w dolnych mięśniach brzucha. Nie było szans, żeby choć trochę podbiec. Pierwszy raz mnie coś takiego spotkało. Traciłem dystans do kolegi, choć bardzo chciałem dotrzymać mu kroku. Uratował mnie Jacek, który już dogorywał w tyle, a że do mety były 3 km, to postanowiliśmy ukończyć wspólnie.
Finiszowaliśmy na pozycjach 38-40 z czasem 6:32, wyszło 36,6 km. Sam nie wiem co o tym myśleć, mam mieszane uczucia. Rok temu mieliśmy czas 7:41, wiec teraz znacznie lepiej, ale trasa byłe jednak prostsza, na pewno bardziej płaska 1500 metrów przewyższeń, o 300 metrów mniej niż w zeszłym roku. Rok temu byliśmy o 10 miejsc wyżej, ale na pewno miało to związek z tym, że teraz była jedna trasa dla wszystkich, a rok temu były dwie 35 i 50 km. Mocniejsi robili 50-tkę, więc mieliśmy lepsze miejsce ale w słabszej grupie.
Jaki wpływ na wynik miała choroba? Czy w ogóle byłem chory? Nie czułem tego na trasie. Start miał mi dać odpowiedź na pytanie, czy jestem mocny, czy stary... i nie wiem. Poza tym co to była za niemoc na końcówce? Podczas normalnego chodzenia po górach nigdy czegoś takiego nie miałem. Wystarczyło godzinkę odpocząć na mecie i całkowicie przeszło. Dzisiaj pojawiły się normalne zakwasy jak zawsze na drugi dzień po dużym wysiłku.
Na mecie wzięliśmy prysznic, zmieniliśmy ciuchy, zjedliśmy obiad (jak zawsze najlepszy na świecie schabowy z kapustą) i zrobiliśmy flaszkę domowej wiśniówki. 2 godziny po nas zafiniszował kolega, którego zostawiliśmy na Lubomirze (85 miejsce). To był jego pierwszy Dusiołek i był bardzo zadowolony. Powiedział, że za rok będzie na pewno i poćwiczy, żeby być w lepszej formie (zobaczymy). Potem na spokojnie ognisko, kiełbaski, dyplomy... krążąca wiśniówka od organizatorów i lokalne browary, ale już nie piłem, bo jestem odpowiedzialnym kierowcą. Ciągle finiszowali maruderzy, wszyscy witali ich brawami. Gitara i śpiewy. Fajnie.
Na koniec tradycyjnie odwiedziłem Strzępka. Ma się dobrze. To już prawie 5 lat.
Patrzyłem na prognozę codziennie i codziennie przepowiadali inne warunki w sobotę. Najpierw miało być zachmurzenie całkowite i ciągły deszcz, potem umiarkowane i przelotne opady, a potem rozpogodzenia i burze.
Z kumplem zmówiliśmy się 3 dni wcześniej, że podchodzimy do tematu na sportowo: stroje biegowe, brak alkoholu na trasie, brak sprzętu foto. Miało być nas 3 w miarę dzielnych facetów. Kupiłem sobie z tej okazji plecak do biegania z bukłakiem. W czwartek, 2 dni przed imprezą zrobiłem dyszkę w nowych butach trialowych, które planowałem zabrać. Na próbie buty spisały się dobrze, gorzej ze mną - jakiś dziwnie słaby czas osiągnąłem, przy dość wysokim tętnie, a po biegu byłem bardziej zmęczony niż można się było spodziewać. W piątek rano obudziłem się z bólem gardła i posmakiem ropy w ustach. W pracy miałem chyba gorączkę, głowa mnie bolała, czacha paliła. Zastanawiałem się nad rezygnacją. Po południu poczułem się lepiej. Stwierdziłem, że przebiegnę kontrolnie 5 km - niech się choroba decyduje, czy ma się nasilić, czy ustąpić.
Wieczorem kumpel przesłał mi mapkę trasy i powiedział, że będzie z nami jeszcze jeden koleś, bardzo dobry, nie do zajechania. Odnośnie trasy w tym roku wymyślili, że najdalszym punktem będą Myślenice. Ciekawie to wyglądało, bo tereny nietypowe jak na Dusiołka, zwykle było kółko dookoła Wiśniowej. Trasa mi się podobała. Prognozy się poprawiły. Miało być przez pół dnia słonecznie, a potem zachmurzenie, ale bez opadów. Stwierdziłem, że chyba jednak pojadę, najwyżej jak nie dam rady, to odłączę się od grupy i nie będę się spinał. Postanowiłem jednak wziąć aparat, to już chyba nałóg.
Rano czułem się lepiej niż się spodziewałem, w zasadzie całkiem dobrze, co mnie ucieszyło. Nie wiem czy to cudowne ozdrowienie, czy kwestia mobilizacji psychicznej. Na miejscu poinformowałem ekipę, że coś mnie bierze i że najwyżej się odłączę. Dusiołek się rozpoczął. Ponad 200 uczestników. Zaczęło się od płaskich asfaltów.
A potem najbardziej strome i najdłuższe podejście na Lubomir. Na którym okazało się, że nasz nowy kolega jednak nie jest taki dobry. Czekaliśmy na niego 5 minut w połowie i potem jeszcze 10 na szczycie. Ja ku własnemu zaskoczeniu na podejściu byłem najmocniejszy.
Na Lubomirze nowy kolega powiedział, żebyśmy na niego nie czekali. Ruszyliśmy więc lekkim truchtem i udało się go utrzymać praktycznie cały czas, przez kilkanaście kilometrów, do samych Myślenic.
Dziwnie się biega takie długie dystanse z aparatem, półtorakilową lustrzanką, ale jak to mam w zwyczaju dokumentowałem wszystko.
W Myślenicach, w połowie trasy byliśmy bardzo zadowoleni z siebie. Udało się przesunąć sporo do przodu, na 32 miejsce. Na Lubomirze byliśmy ok 50-go. Zrobiliśmy sobie przerwę na posiłek i standardowy poczęstunek Indianki, czyli kielon wiśniówki, kielon alkoholu bez znaków akcyzy po porozumiewawczym mrugnięciu. Dodatkowo była jeszcze możliwość wypicia piwka stawianego przez organizatorów, z czego skorzystałem.
Ruszyliśmy dalej. Długie łagodne podejście, piękna pogoda. Niestety moi współtowarzysze zaczęli zostawać z tyłu. Szedłem "wolno", robiłem zdjęcia, a i tak czekałem na nich 5 minut na punkcie, straciliśmy 2 pozycje. Wygłosiłem mowę motywacyjną, mieliśmy jeszcze powalczyć.
Potem trasa robiła się bardziej wymagająca pod względem orientacji. Robiliśmy skróty licząc, że w ten sposób kogoś wyprzedzimy. Niestety kolega Jacek zaczął regularnie zostawać w tyle i zdaliśmy sobie sprawę, że będzie ciężko utrzymać miejsce.
Jak to zwykle bywa, nie wszystkie skróty były najszybsze, ale ogólnie nie mieliśmy nawigacyjnych problemów
Potem się niestety trochę zgubiliśmy - z 10 minut w plecy jak nic, tylko dlatego, że jednogłośnie uznaliśmy, ze dziewczyna przed nami poszła źle, bo to dziewczyna. Szowinizm został ukarany natychmiast.
Na ostatnim płaskim odcinku stało się coś dziwnego. Nagle i bez ostrzeżenia zacząłem czuć silny ból we wszystkich mięśniach nóg i w dolnych mięśniach brzucha. Nie było szans, żeby choć trochę podbiec. Pierwszy raz mnie coś takiego spotkało. Traciłem dystans do kolegi, choć bardzo chciałem dotrzymać mu kroku. Uratował mnie Jacek, który już dogorywał w tyle, a że do mety były 3 km, to postanowiliśmy ukończyć wspólnie.
Finiszowaliśmy na pozycjach 38-40 z czasem 6:32, wyszło 36,6 km. Sam nie wiem co o tym myśleć, mam mieszane uczucia. Rok temu mieliśmy czas 7:41, wiec teraz znacznie lepiej, ale trasa byłe jednak prostsza, na pewno bardziej płaska 1500 metrów przewyższeń, o 300 metrów mniej niż w zeszłym roku. Rok temu byliśmy o 10 miejsc wyżej, ale na pewno miało to związek z tym, że teraz była jedna trasa dla wszystkich, a rok temu były dwie 35 i 50 km. Mocniejsi robili 50-tkę, więc mieliśmy lepsze miejsce ale w słabszej grupie.
Jaki wpływ na wynik miała choroba? Czy w ogóle byłem chory? Nie czułem tego na trasie. Start miał mi dać odpowiedź na pytanie, czy jestem mocny, czy stary... i nie wiem. Poza tym co to była za niemoc na końcówce? Podczas normalnego chodzenia po górach nigdy czegoś takiego nie miałem. Wystarczyło godzinkę odpocząć na mecie i całkowicie przeszło. Dzisiaj pojawiły się normalne zakwasy jak zawsze na drugi dzień po dużym wysiłku.
Na mecie wzięliśmy prysznic, zmieniliśmy ciuchy, zjedliśmy obiad (jak zawsze najlepszy na świecie schabowy z kapustą) i zrobiliśmy flaszkę domowej wiśniówki. 2 godziny po nas zafiniszował kolega, którego zostawiliśmy na Lubomirze (85 miejsce). To był jego pierwszy Dusiołek i był bardzo zadowolony. Powiedział, że za rok będzie na pewno i poćwiczy, żeby być w lepszej formie (zobaczymy). Potem na spokojnie ognisko, kiełbaski, dyplomy... krążąca wiśniówka od organizatorów i lokalne browary, ale już nie piłem, bo jestem odpowiedzialnym kierowcą. Ciągle finiszowali maruderzy, wszyscy witali ich brawami. Gitara i śpiewy. Fajnie.
Na koniec tradycyjnie odwiedziłem Strzępka. Ma się dobrze. To już prawie 5 lat.
- sprocket73
- Turysta
- Posty: 1071
- Rejestracja: 09 czerwca 2011, 15:06
Re: 07.05.2016r. - Dusiołek Górski w Wiśniowej
Po 2,5 roku przerwy ponownie wziąłem udział w Dusiołku.
Tym razem całkowicie na luzie, rodzinnie z Ukochaną. Szliśmy razem ze znajomym, jego córką i psem. Ponieważ znajomy trochę się spóźnił na start, szliśmy praktycznie na końcu.
Potem wymyślił skrót, dzięki któremu dogoniliśmy peleton, ale umęczyliśmy się okrutnie na podejściu.
Punkt kontrolny na Lubomirze. Pełne słońce, ale wietrznie i zimno.
Przeszliśmy na Wierzbanowską Górę. Przy bacówce zrobiliśmy sobie dłuższy wypoczynek.
Bacówka wyremontowana (nowy dach), urządzona w środku (piec, łóżka). Standard kilka poziomów wyżej niż dawniej.
Punkt kontrolny na Cietniu. Podejście zweryfikowało kto jest mocny w ekipie. 11-letnia córka znajomego jest poza zasięgiem. Młodość!
a tak przy okazji - ładna jesień.
Końcowe fragmenty były lekką improwizacją, chodziło o to, żeby nie iść z psami wzdłuż głównej asfaltowej drogi. Udało się.
Nawet nie wiem, które miejsce mieliśmy. Kotlet z kapustą smakował jak zawsze wybornie
Potem podjechaliśmy odwiedzić Strzępka. Akurat w porze zachodu. Tam na wprost w tych brzózkach sobie mieszka już od ponad 7 lat.
Mogiła wtapia się w otoczenie.
Widać upływ czasu, zdjęcie zrobiło się czarno-białe.
Potem jeszcze wróciliśmy na Dusiołka. Było piwo i lody, potem ognisko i smażona kiełbasa. Organizator polewał każdemu chętnemu coś mocniejszego. Granie na gitarze i śpiewy. Jednym słowem, jak zawsze na Dusiołku
Tym razem całkowicie na luzie, rodzinnie z Ukochaną. Szliśmy razem ze znajomym, jego córką i psem. Ponieważ znajomy trochę się spóźnił na start, szliśmy praktycznie na końcu.
Potem wymyślił skrót, dzięki któremu dogoniliśmy peleton, ale umęczyliśmy się okrutnie na podejściu.
Punkt kontrolny na Lubomirze. Pełne słońce, ale wietrznie i zimno.
Przeszliśmy na Wierzbanowską Górę. Przy bacówce zrobiliśmy sobie dłuższy wypoczynek.
Bacówka wyremontowana (nowy dach), urządzona w środku (piec, łóżka). Standard kilka poziomów wyżej niż dawniej.
Punkt kontrolny na Cietniu. Podejście zweryfikowało kto jest mocny w ekipie. 11-letnia córka znajomego jest poza zasięgiem. Młodość!
a tak przy okazji - ładna jesień.
Końcowe fragmenty były lekką improwizacją, chodziło o to, żeby nie iść z psami wzdłuż głównej asfaltowej drogi. Udało się.
Nawet nie wiem, które miejsce mieliśmy. Kotlet z kapustą smakował jak zawsze wybornie
Potem podjechaliśmy odwiedzić Strzępka. Akurat w porze zachodu. Tam na wprost w tych brzózkach sobie mieszka już od ponad 7 lat.
Mogiła wtapia się w otoczenie.
Widać upływ czasu, zdjęcie zrobiło się czarno-białe.
Potem jeszcze wróciliśmy na Dusiołka. Było piwo i lody, potem ognisko i smażona kiełbasa. Organizator polewał każdemu chętnemu coś mocniejszego. Granie na gitarze i śpiewy. Jednym słowem, jak zawsze na Dusiołku
Re: 07.05.2016r. - Dusiołek Górski w Wiśniowej
Wzruszyłem się. Strzępkiem. Właściwie to też chciałbym tak odejść, gdzieś w górach, najlepiej na zejściu.
- sprocket73
- Turysta
- Posty: 1071
- Rejestracja: 09 czerwca 2011, 15:06
Re: 07.05.2016r. - Dusiołek Górski w Wiśniowej
Nie tylko Ty...
Ja chciałbym umierać sam, bez granic, księży i histerycznych szlochów moich fałszywych i prawdziwych przyjaciół; bez doktorów, szpitali, pielęgniarek i leków. Po prostu sam. A jeśli wolno tu mieć jakieś życzenia, to chciałbym uniknąć upokorzeń starości i odejść stąd w sile wieku. Chciałbym, żeby śmierć spotkała mnie w Tatrach, w zupełnej i absolutnej samotności. Chciałbym tam umierać, chciałbym by tam rozkładał się mój zezwłok, a potem wietrzały moje kości. Halny wiatr by im śpiewał, pokrzykiwały orły, pożarłszy naprzód strzępami moje ciało, goryczki by nade mną kwitły, moje ulubione kwiaty tatrzańskie, a obłe, wężowate korzenie kosodrzewiny motając sobą moje kości wtłaczałyby je w granit dotąd, aż wsiąkłyby zupełnie w skalne ściany.
Kazimierz Przerwa-Tetmajer