18-28.06.2014 - Kazbek, Gruzja

Relacje z górskich wypraw i innych wyjazdów oraz imprez forumowiczów. Ten dział jest przeznaczony dla osób, które chcą opisać swoje relacje i/lub pokazać zdjęcia ze spotkań nie będących Klubowym Zjazdem lub Górską Wycieczką Klubową.

Moderatorzy: HalinkaŚ, Moderatorzy

Awatar użytkownika
Mosorczyk
Członek Klubu
Członek Klubu
Posty: 454
Rejestracja: 04 grudnia 2006, 11:45
Kontakt:

18-28.06.2014 - Kazbek, Gruzja

Post autor: Mosorczyk » 08 lipca 2014, 11:22

Jak tam będzie? Jakie będą trudności? Jacy są Gruzini? Co mnie tam spotka? – takie pytania zadawałem sobie jeszcze przed odlotem w drodze na Kazbek. Długo szukałem chętnych osób, które miałyby taki sam cel podróży jak ja, ale do ostatniego dnia poszukiwań nikogo nie znalazłem. Czy z tego powodu miałem odwołać swój wyjazd? Zdecydowanie nie. Postanowiłem, że mimo wszystko pojadę – sam. Nie obawiałem się kwestii bezpieczeństwa, a raczej tylko tego, jak tam będzie – Gruzja stała się dla mnie nowym polem do działania, ale bardzo nieznanym. Do samolotu wsiadałem w krótkich spodenkach, ponieważ o tej porze temperatura w Tbilisi nierzadko przekracza 30°C. W samolocie zapowiedziano, że na miejscu o 4.00 rano jest +22°C, więc spodziewałem się upałów na miejscu. Wiedziałem, że jeśli w nocy jest taka temperatura, to za dnia musi być minimum 32°C. Tak przynajmniej wynikało z obserwacji pogodowych w Polsce. Wybrałem Polski Linie Lotnicze LOT, ponieważ cenowo wypadały znacznie lepiej nawet niż tanie linie lotnicze, które życzyły sobie dużych dopłat za bagaż. Swój plecak przygotowywałem starannie, tak, żeby mieścił się w ramach przepisów wszystkich przewoźników, którymi miałem lecieć w przyszłości. Cały plecak ważył 21,6kg. Bagażu podręcznego nie miałem ze sobą – jedynie aparat, lustrzankę. W celu zredukowania wagi bagażu postanowiłem, że jedzenie i wodę w całości kupię na miejscu w Gruzji. Trzeba było jeszcze gdzieś dostać walutę Gruzińską. Tutaj słowo przestrogi. W czasie wyprawy kurs dolara wynosił około 3zł. Trzeba bardzo uważać, gdzie się wymienia pieniądze, ponieważ lotniskowe kantory zwykle są nastawione na duży zysk. Polskie lotnisko w Warszawie miało niezwykle oszukany kurs, bo za 1 dolara zabierali aż 3,70zł! Sprzedaż dolara odbywała się za 2,30zł. Pomyślałem, że na 3000zł zniknie mi aż całe 700zł! To trochę za dużo… Zasada jest taka, aby wymienić tylko tyle, aby wystarczyło na taksówkę do Tbilisi lub ewentualnie na posiłek po przylocie, a resztę pieniędzy trzeba zamienić gdzieś w mieście. Wtedy nic nie stracimy lub minimalną część swojego kieszonkowego. Dlaczego podałem tutaj kwotę 3000zł? Z tego względu, że wziąłem 1000$ amerykańskich, ponieważ z Kazbeku przenosiłem się bezpośrednio na Elbrus. W praktyce na cały mój pobyt w Gruzji zamieniłem tylko 300$ z czego i tak 100$ mi zostało…

A czym lata LOT do Gruzji? W czasie mojej wyprawy leciałem Embraerem 190. To mały samolot wyprodukowany w 2011 roku na 112 miejsc, ale bardzo wygodny, czysty i co najważniejsze robiący pozytywne wrażenie. Widać, że LOT przechodzi kryzys, bo na pokładzie podają tylko Prince Polo i wodę mineralną, podczas, gdy inne linie lotnicze (regularne) podają całkiem przyzwoity posiłek. W trakcie lotu podziwialiśmy piękne burze z góry. Wyglądało to jak dziesiątki strzałów w niebo, gdzieś z dala od nas. Byłem zachwycony tym widokiem. Do Tbilisi samolot przyleciał z 15minutowym opóźnieniem wynikającym ze spóźnionego startu. Dla mnie każda minuta spóźnienia była na rękę, ponieważ na miejscu było dopiero po czwartej rano. I tak nic nie jeździ o tej porze. Na lotnisku pomimo, że jesteś obcokrajowcem obsługa lotniska wita Cię bardzo gorąco ciesząc się, że odwiedzasz ich skromny kraj. Już w tym momencie czujesz, że to szczególne państwo i że będzie się tu działo wiele pozytywnych rzeczy! Polacy przechodzą bardzo szybko i sprawnie kontrolę paszportową. Dosłownie, jakbyś był obywatelem Gruzji. Do paszportu dostajesz trochę większy niż sam dokument mini folder Gruzji z życzeniem, aby ten pobyt był niezapomniany. Po odbiorze bagażu od razu podchodzą do Ciebie tak zwani naganiacze i proponują taksówkę. O tej porze warto podjechać do Tbilisi Didube taksówką, bo kosztuje 30GEL. Jeśli nie będziesz się targować, to wezmą 45GEL, pomimo, że na murze jest napisane: taksówki do Tbilisi kosztują 25-30GEL. Wybrałem jedną z nich, bo nie chciało mi się czekać aż 3 godzin do pierwszego autobusu nr 37, który za 0,5GEL miał odjechać do miasta. Taksówkarz od razu zapytał skąd jestem. Po usłyszeniu słowa ‘Poland’, od razu powiedział: aaaa Lech Kaczyńcki. Od razu poczułem się lepiej, bo po angielsku zaczął opowiadać o Sakartwelo czyli Gruzji. Dodatkowo wybrał trasę przez… ulicę Lecha Kaczyńskiego, która tutaj jest oznaczona tak samo, jak tablica z napisem Wrocław na autostradzie A4… Miałem wrażenie, że to „najświętsza” ulica w Tbilisi, skoro była aż tak oznakowana. Zdziwiłem się, że mają taką ulicę… Taksówkarz nawet powiedział mi gdzie są marszrutki oraz inne taksówki do Kazbegi.

Po przyjeździe na miejsce Didube wyglądało jak pobojowisko. Walały się tu tysiące papierów, opakowań, skrzyń i kartonów. Didube to nie tylko dworzec, ale przede wszystkim wielki targ w większości warzywny i owocowy. Wyglądało tu trochę jak w komunistycznym zaniedbanym mieście. Mimo wszystko czułem się tutaj bardzo bezpiecznie. Za chwilę zauważył mnie jakiś starszy pan po 70-tce. Przedstawił się, że jest rodowitym mieszkańcem Kazbegi (od 2007 roku Stepantsminda) i zaproponował mi taksówkę za… 15 lari do Kazbegi. Od razu się zgodziłem i wsiadłem do jego pojazdu. Powiedział, że jeszcze znajdzie dwie osoby i pojedziemy. Odpowiadała mi ta opcja, ponieważ cena była wyjątkowo niska. Dodatkową atrakcją ma być postój w Annanuri i Gudauri na zwiedzanie. Sam się dziwiłem czy mu to się opłaca, ale tak właśnie codziennie jeździł ten pan. Czekałem tylko 36 minut – to i tak półtora godziny przed odjazdem pierwszej marszrutki, czy też innego środka transportu do Stepantsminda. Na szczęście kierowca jechał spokojnie i przepisowo, więc czuliśmy się bezpiecznie. Piszę „czuliśmy się” ponieważ jechał ze mną jeszcze Koreańczyk i… para z Polski. Powiedziałem im, że czytałem gdzieś, że kiedy wsiądziesz do gruzińskiego transportu, to zawsze spotkasz Polaków. Tu było nie inaczej… Od razu znaleźliśmy wspólny język. Trochę byli zdziwieni, że jadę w celu zdobycia szczytu Kazbek. Taksówkarz zrobił pierwszy przystanek w Annanuri. Znajduje się tu piękny zamek i piękne jezioro dające możliwości fotografom. Bardzo ciekawie wyglądały tutaj odpoczywające cztery psy od upałów, które wyglądały, jakby ktoś wyrzucił cztery ciała na ulicę.

Po zwiedzeniu tutejszej okolicy pojechaliśmy dalej – za Gudauri, gdzie mieści się budowla w pewnym sensie przypominająca Koloseum. Jest to okrągły, wysoki mur z kolorowymi malowidłami z półkolistymi wejściami dającymi wspaniałe widoki na Kaukaz. Od tego miejsca rozpoczynały się naprawdę wysokie góry. Pogoda sprzyjała, bo podziwialiśmy ośnieżone góry, które poniżej porastały wyjątkowo zielone trawy. Nie widzieliśmy w ogóle żadnych lasów. Ogrom tych trawiastych polan i ta soczysta zieleń wręcz uspokajały człowieka i od tego momentu czuliśmy, że jesteśmy gdzieś daleko od cywilizacji i wszelkich jej problemów. Szybko nawet powstało hasło w samochodzie, że czym bardziej się wgłębiamy, tym jest piękniej. Z każdą minutą widoki stawały się coraz bardziej niesamowite! Dodatkową atrakcją okazały się krowy, które na Drodze Wojennej (coś na wzór naszej Zakopianki) leżały sobie na środku pasa ruchu i wcale nie miały zamiaru się stąd ruszać. Standardem jest tutaj, że krowy chodzą sobie środkiem drogi i to kierowca musi je omijać… Dodatkowo jakiś pasterz mający przypuszczalnie tysiąc owiec przeprowadzał całe stado przez tą drogę… Wyglądało to jak wielkie wody i potężny wodospad bawełny przelewający się ze zbocza na zbocze. Piękny widok, który musiał być uwieczniony na zdjęciach. Trochę mnie to dziwiło, że takie rzeczy dzieją się na tak strategicznej drodze, która jest przecież drogą tranzytową pomiędzy Rosją a Armenią. To właśnie tylko tą drogą dostarcza się żywność do Armenii. Miałem wrażenie, że zwierzęta mają tu pierwszeństwo. Nawet TIR-y z innych krajów się zatrzymywały tutaj. Zwiedziliśmy tutejsze „Koloseum”, po czym dojeżdżaliśmy do Stepantsminda. To właśnie tutaj widzieliśmy czterotysięczniki. Przecinał je niewielki pas chmur dodając im jeszcze większego uroku. Obowiązkowo musieliśmy wykonać mnóstwo zdjęć. Po drodze widzieliśmy jeszcze czołg stojący gdzieś pod krzakami po lewej stronie drogi. Na miejscu pożegnaliśmy się i dalej – już sam – zacząłem rozglądać się po okolicy. Kolejni taksówkarze proponowali mi podjazd do Tsminda Sameba za 40GEL. Raczej zapytałem ich o gaz, który teraz był mi potrzebny.

Nastał moment, kiedy zacząłem kompletować wszystko do wyprawy na Kazbek. Potrzebowałem zapasów jedzenia na 10 dni, na wypadek, gdybym musiał czekać w Meteostacji w razie załamania pogody. Poszukałem najpierw jakiegoś sklepu, gdzie mógłbym zakupić dużo żywności. Wypatrzyłem jakiś mały sklep podpisany gruzińskimi literami. Na półkach leżało trochę towaru, a starsza pani liczyła wszystko na liczydle. Już podobał mi się ten klimat miejsca… Kiedy zauważyłem gruziński chleb kosztujący zaledwie 70 tetri, czyli 0,7GEL wziąłem aż 3 bochenki. Czytałem, że jego główną właściwością jest dobry smak wytrzymałość. Można go trzymać luzem przez 7 dni na powietrzu i nadal będzie świeży! Właśnie czegoś takiego potrzebowałem wysoko w górach. Wziąłem „tylko” trzy bochenki, ponieważ na tyle pozwalało mi tylko miejsce w plecaku. Z pewnością zabrałbym z pięć sztuk. Dodatkowo wziąłem kilogram makaronu wyprodukowanego w Iraku, rosyjskie ciastka oraz jakieś mięso konserwowane i czekolady. Za wszystko zapłaciłem nieco ponad 5GEL. Trochę mało, jak na coś, co miało wystarczyć na 10 dni… Dodatkowo wziąłem gruzińską lemoniadę, którą bardzo polecam. Jej smak jest niepowtarzalny, a i sama butelka przyda ci się na akcję górską, gdy będziesz musiał nosić wodę. Ze sklepu udałem się ponownie do taksówkarzy z kartką z napisem: არის შესაძლებლობა ყიდვის გაზი? – znaczy to „czy można kupić tutaj gaz?”. Jeden z taksówkarzy pokręcił głową i powiedział, że nie ma tu nic takiego w całym mieście. Po chwili jednak krzyknął przez całą ulicę i z drugiej jej strony inny taksówkarz podszedł do mnie pokazując abym wsiadł do jego samochodu to mnie zawiezie do jego domu. Ponoć miał mnóstwo gazu turystycznego. Wsiadłem bez zawahania. Dojechaliśmy pod jakiś dom i metalową bramę. Za chwilę zza niej wyłonił się kierowca z butlą gazu Coolemana (ta największa). Od razu się ucieszyłem i kupiłem tę butlę za 30GEL. Może dużo, ale właśnie taka była mi potrzebna. Jeśli przybyłeś tu później i stoją już jakieś marszrutki, to zapytaj ich kierowcę o gaz. Z tyłu, w bagażniku, każdy z nich wozi po kilka butli i tym handlują. Poczuli biznes i wiedzą, czego nam potrzeba. Zapłaciłem za butlę i od razu udałem się w kierunku słynnego kościółka. Kierowca zaznaczył jeszcze, że jak będę wracał z wyprawy, abym z powrotem przyniósł mu tą butlę. Wydaje mi się, że oni je napełniają i ponownie sprzedają.

W drodze do Tsminda Sameba przechodzi się przed „dzielnicę” Gergeti. To właśnie tam warto zrobić zakupy w jedynym sklepiku tej części wioski. Tutaj ceny są dwukrotnie niższe a i towaru jest mnóstwo. Droga do kościółka była niezwykle malownicza i piękna. Rzędy gór osnute niewielką warstwą chmur z każdym metrem wysokości stawały się coraz bardziej majestatyczne! Co chwilę przystawałem by wykonać zdjęcie. W drodze nie tylko podziwia się ogromne góry, które na odcinku 2km wznoszą się aż 3,3km do góry, ale przede wszystkim niezwykle ukwiecone polany, które bardzo uspokajają. Chciałoby się aby ta chwila trwała długo. Do kościółka można iść oficjalną drogą, którą jeżdżą taksówkarze (bardzo dziurawa) i przypomina rajd Paryż – Dakar lub też można udać się ścieżką wydeptaną na zboczu znacznie skracającą tę trasę, ale jest bardzo stroma. Wybrałem tę drugą opcję, ze względu na turystyczny charakter tego „szlaku”. Tu żadna ścieżka nie jest znakowana, dlatego każdą ścieżkę mżna nazywać tu szlakiem. Po wielkim wysiłku dotarłem do Tsminda Sameba. Podziwiałem widok, który pokazywano w każdym folderze Gruzji. Rzuciłem plecak na trawę, wyciągnąłem gruziński chleb i lemoniadę. Jedząc mój pierwszy posiłek rozkoszowałem się wspaniałymi widokami. Spoglądałem w stronę Kazbek, który z wioski wyglądał powalająco! Zdecydowanie górował nad wszystkim, a swoją bielą przyciągał wielu turystów. Modną trasą stało się podejście do Przełęczy Arsha 2940m n.p.m. skąd widać ogromny lodowiec Gergeti. Wszyscy nie mający dużych plecaków właśnie tam dochodzili i podziwiali piękny widok. Od każdego mogłeś usłyszeć: „byłem pod lodowcem”. W rzeczywistości droga do lodowca była jeszcze daleka…

Pod kościółkiem spotkałem kilku Polaków pytających się gdzie idę. Trochę się dziwili, że idę sam na Kazbek. Dla mnie to nie było dziwne, ponieważ powiedziałem sobie, że i tak kogoś poznam na miejscu i wyruszymy razem. Do Meteostacji droga nie była w ogóle niebezpieczna, więc taki miałem plan. Do przełęczy Arsha podchodziłem powolnym, ale równym krokiem. Plecak ważył 30kg. Strome podejścia odczuwałem za każdym razem. Od przełęczy pod Tsminda Sameba nie wiadomo, nawet gdzie iść – nic tu nie jest oznaczone. Są dwie możliwości: można iść doliną pomiędzy zboczami i iść szeroką drogą, która przebiega obok pojedynczego gospodarstwa, albo iść od razu zalesionymi grzbietami po prawej stronie na granicy lasów i polan. O ile druga opcja wydaje się bardziej męcząca i trudna, to jednak jest to jedyna właściwa opcja, ponieważ szybko zyskujemy wysokość oraz… idziemy właściwą drogą. Tutaj trzeba kierować się słabo wydeptanymi ścieżkami w trawie i od razu kierować się na zalesiony grzbiet. Pierwsza opcja na początku wygląda obiecująco, ale droga za gospodarstwem szybko się kończy i wtedy nie mając żadnej wysokości musimy podchodzić po bardzo stromym zboczu po trawie, która nie jest tu stabilna. Wybrałem drugą możliwość ze względu na widoki. Pożegnałem się z przypadkowo spotkanymi ludźmi i pomału dochodziłem do Przełęczy Arsha. Od razu poznasz ją po kamiennym murku, na którym umieszczono biały krzyż oraz po tym, że… widzisz lodowiec. Pozostały jeszcze jakieś 4 godziny do zachodu Słońca, dlatego rozglądałem się za miejscem noclegowym. Nigdzie tu nie było potoków ani nawet śniegu, by z niego pozyskać wodę. Jedyne źródło znajduje się pod kościółkiem, gdzie wszyscy się napajają. Ja miałem 2 litry lemoniady gruzińskiej, więc mogłem się gdzieś tutaj zatrzymać. Z tym plecakiem zresztą nie widziałem już dalszej drogi podczas tego dnia. Podejście do Tsminda Sameba jest bardzo wyczerpujące z takim ciężarem. Z przełęczy schodziłem niżej – do małej równiny trawiastej, gdzie mogłem bez najmniejszych problemów rozbić tutaj namiot. Może jakieś 150m od przełęczy znajduje się właśnie ta polana. Dodatkową atrakcją są tutaj liczne kwiaty, które przyozdabiają okolicę. Właśnie z tego powodu chociażby warto się tutaj zatrzymać. Zachód Słońca również wynagrodził mi postój w tym miejscu. Liczne chmury podkreślające piękno szczytów pozwoliły mi wykonać mnóstwo zdjęć. Zachwycałem się okolicą i byłem tutaj zupełnie sam. Czułem, że jestem na urlopie z dala od wszystkiego.

Przebudziłem się po 6.00 rano. Szukałem dalszej drogi w drodze na Kazbek. Meteostacja znajduje się na wysokości 3653 m n.p.m. i to był mój cel na dzisiaj. Miejsce w którym rozbiłem namiot znajdowało się na wysokości 2944 m n.p.m. Wiedziałem to, ponieważ na jednym z kamieni wymalowano na czerwono punkt wysokościowy. Za tutejszą wieżyczką kamieni zostawiłem część ekwipunku potrzebnego w drodze na Elbrus i w drodze powrotnej do domu. Zapakowałem wszystkie niepotrzebne teraz rzeczy do wielkiego wora na śmieci i ukryłem je pod stertą kamieni za półką skalną. Pozwoliło mi to odciążyć trochę barki oraz zrobiło się znacznie więcej miejsca w plecaku. Od samego rana nad lodowcem przewalały się chmury zasłaniając trasę przejścia. Nie mogłem popatrzeć dokładnie jak przebiega szlak a raczej umownie wyznaczony jego przebieg. Po szybkim śniadaniu poszedłem dalej – w stronę lodowca. Ścieżka pomału wznosi się do wysokości 3000m n.p.m. doprowadzając mnie do bazy namiotowej, gdzie leży mnóstwo śmieci. To właśnie tutaj większość ekip zatrzymuje się i rozbija namiot. Ja zrobiłem to znacznie wcześniej i nie żałowałem. Przed tutejszą bazą czekało mnie jeszcze przejście przez rwący potok, o którym tyle już przeczytałem. Wiele ekip opisywało ten etap jako trudny ze względu na poszukiwanie miejsca do przejścia i bardzo mocny nurt. Dodatkowo odradzano czerwiec ze względu na roztopy i dodatkową ilość wód z nimi związaną. Trochę dziwiłem się tym wszystkim opisom, bo niecałe 10m idąc w górę potoku od wydeptanej ścieżki szybko znalazłem przejście po kamieniach. Nurt był rzeczywiście silny i z pewnością porwałby człowieka. Po kamieniach przechodziłem z ciężkim plecakiem. Kiedy jest więcej osób warto przerzucić go przez rzekę i przechodzić na lekko – będzie bezpieczniej.

Za potokiem otwiera się ogromna przestrzeń moreny bocznej lodowca. Ten odcinek we mgle może być najtrudniejszą częścią w drodze do schroniska. Jest tu całkowicie bezpiecznie, ale wszystko wygląda tu tak samo… Dookoła wszędzie mnóstwo pojedynczych płatów śniegu i usypisk kamieni. Warto wypatrywać wąskiej ścieżki wydeptanej gdzieś wśród kamieni. Ja tak sobie radziłem z tym etapem. Wędrując około godzinę widziałem ciągle to samo. Krajobraz w ogóle się nie zmieniał. Łatwo tutaj zabłądzić, gdy nie ma widoczności. To miejsce słynie z mgieł, dlatego warto zaczynać wcześnie rano. Nie inaczej – szedłem we mgle. Po pokonaniu tego odcinka doszedłem do wielkiego płata śnieżnego, który rozpoczyna drogę wejścia na lodowiec. Blisko 30min potrzebowałem aby dostać się na granicę moreny bocznej i lodowca. Długim, ale niezbyt nachylonym zboczem ścieżka doprowadza bezbłędnie pod lodowiec. Trasa wydawała mi się bardzo bezpieczna. Wystające kamienie spod płatów śniegu świadczyły o tym, że nie groziły tu szczeliny lodowcowe. Samo wejście na lodowiec również nie groziło jakimś wypadkiem. Wszystko było tu bardzo czytelne. Pomimo, że widziałem mnóstwo szczelin na lodowcu, to nie bałem się ich, ze względu na ich widoczny i jasny przebieg. Tworzyły dwa potężne skupiska, pomiędzy którymi trzeba przejść. Dodatkowo środek lodowca jest przecięty potężnymi szczelinami tworzącymi równoległe linie, jak gdyby ktoś wielkimi pazurami je wydrapał. Ścieżka przejścia przez lodowiec czytelnie przebiegała pomiędzy tymi skupiskami szczelin. Najbardziej martwiłem się o przejście z lodowca na drugą stronę – w stronę schroniska. Moje obawy również szybko zostały rozwiane. Przejście tworzyły dwa usypiska ziemi i kamieni, gdzie ścieżka intuicyjnie nakazywała właśnie tylko tam iść. Tak też zrobiłem. Nawet nie wiem kiedy, a lodowiec się skończył i wszelkie moje obawy zostały całkowicie rozwiane. Po przejściu za mini przełączkę ponownie dostajemy się na morenę boczną lodowca, ale tutaj mamy skały i śnieg pod nogami – więc wpadnięcie do szczeliny nam nie grozi w ogóle, bo ich po prostu nie ma. Pomimo, że widać Meteostację trzeba skręcić mocno na lewo i w całości obejść strome zbocze, które jest przed tobą. Tam, gdzie zbocze zakręca, tam trzeba iść. Zresztą wyraźna ścieżka właściwie poprowadzi do celu. Trochę jest tu sypko, dlatego będzie trzeba spalić trochę dodatkowych kalorii podczas poślizgów na kamieniach.

Od tyłu doszedłem do Metostacji . Trochę naszukałem się wejścia do tego budynku, bo sam się dziwiłem, czy w ogóle to schronisko funkcjonuje. Wejście znajduje się od strony kolorowo pomalowanej ściany. W środku nie ma wody ani prądu, dlatego trzeba wyciągnąć czołówkę i świecić w korytarzu. Jest to konstrukcja z 1939 roku i raczej nic od tamtego czasu się nie zmieniło. Wszystko tutaj było stare, a ściany przypominały te z najmroczniejszych horrorów. Obsługa schroniska znajduje się za trzecimi drzwiami po lewej stronie. Za nocleg życzą sobie 25GEL. Wpisujemy się na listę gości i dostajemy kartę pobytu. Zdziwicie się, gdy na 30 wpisów zobaczycie 28 napisów POL… Na drugim piętrze jest kuchnia, gdzie można palić gaz i przygotowywać posiłki. Wodę nabierzemy z rury, która jest wbita do śnieżnika (wieczny płat śniegu) po lewej stronie, z tyłu schroniska na zewnątrz. W drugiej połowie czerwca nawet w nocy woda leci tam nieprzerwanie. Zamarza jedynie okolica, przez co jest ślisko. Tworzy się tam lodowisko. Właśnie tam uzupełniałem swoje zapasy wody. W schronisku pokoje robią wrażenie, bo albo nie ma łóżek, albo są, ale zrobione z jakiejś metalowej siatki, przez co się zapadasz. Widok tych niezwykłych ścian jak z horroru dodaje klimatu temu miejscu. Przy odrobinie szczęścia znajdziesz tam dużo gazu (ja znalazłem 3 butle Coolemana po 445g każda). Zupełnie sam wybrałem pierwszy pokój od drzwi wejściowych. Tutaj najbardziej wiał wiatr i okna wydawały przy tym bardzo donośny dźwięk (gwizd). Przez kolejne cztery dni pozostało mi tu przebywać, ze względu na niesprzyjającą pogodę. Pierwszego dnia pomimo, że niebo w ogóle nie chmurzyło się, to wiatr powalał człowieka na ziemię już za drzwiami wejściowymi. Kolejnego dnia do mojego pokoju przybyło trzech Gruzinów. Od razu gratulowali mi śpiwora puchowego. Pytali się skąd jestem. Jak się później okazało – oni też czekali 3 dni na poprawę pogody.

Czwartego dnia niebo zrobiło się bezchmurne, ale ciągle pokój rozświetlały jakieś błyski. Niesamowite było to, że już od czterech dni na połowie powierzchni nieba strzelały pioruny międzychmurowe, a na drugiej połowie świeciły gwiazdy. Wszystkie ekipy zdecydowały się wyjść na szczyt. Pioruny nie były straszne, bo po 4.00 rano przechodziły gdzieś dalej każdego dnia za górę Kuru 4070m n.p.m. i wygasały pozostawiając całkowicie bezchmurne niebo. Jako jedyny z całego schroniska nie zdecydowałem się na wyjście. Zatrzymały mnie dwie rzeczy: widok chmur Cirrus spissatus i średnia poranna temperatura była znacznie wyższa niż podczas poprzednich dni. Co to oznacza? To że nawet nie ujrzę wschodu Słońca i szybko powstaną chmury. Po pięciu godzinach wszystkie ekipy wróciły. Była dopiero 7.00 rano, a już wszyscy urzędowali w schronisku… Przyznam, że obserwowanie zjawisk pogodowych od 5300 dni i zapisywanie wszystkiego, co z tym związane nie poszło na marne. Zajmuję się tym hobbistycznie, bo właśnie tą wiedzę łączę z górami, aby nie mieć przykrych niespodzianek. Ciekawe stało się to, że w okolicach Kazbeku codziennie po 20.00 wszystkie chmury znikały pozwalając podziwiać piękny zachód Słońca, a raczej pięknie podświetlone, rozpadające się chmury. Dla mnie aż dziwne było to, że przez te wszystkie doby w ciągu dnia powstaje tylko jeden rodzaj chmury! To Cumulus congestus (ewentualnie pileus) – to wysokie chmury kłębiaste mające kilka kilometrów wysokości zasłaniające wszelkie widoki. Zawsze tak samo się rozpadały po godzinie 20.00. Ten rodzaj chmur występuje tylk wtedy, gdy mają energię ze światła słonecznego. Jak tylko zachodzi, tak szybko rozpadają się te chmury. Z tego powodu noce są bezchmurne a dni już nie. Cała sztuka polega na tym, żeby wyjść w nocy i określić, czy za dnia powstaną te chmury… To chyba najtrudniejsza część całej wyprawy. Przewodnik gruziński mówi, że najlepiej wychodzić o 2.45 w nocy, bo na plateau mamy wschód Słońca i jest wtedy ciepło, ale ja jednak miałem inną wersję wydarzeń… Ja raczej trzymałem się wersji, że na szczycie trzeba być w godzinach 7.00 – 8.00 rano ze względu na konwekcję, która bardzo szybko powoduje, że szczyt jest zasłonięty chmurami. Wolałem na plateau pocierpieć z powodu chłodu i mieć piękne widoki, niż mieć ciepło i „spalić” wejście na szczyt – czytaj: nie mieć widoków.

Po trzech dniach Gruzini będący ze mną w pokoju poddali się i po nieudanym ataku szczytowym zeszli w dół. Zostałem tylko sam w schronisku. Właściciel nawet przychodził zaglądać do mnie, czy wszystko w porządku ze zdrowiem. U mnie zdecydowanie było wszystko w porządku, miałem zapasy, więc czekałem dalej. Kilka godzin później zaczęły podchodzić inne ekipy do kolejnego ataku szczytowego. Wśród nich znalazła się czwórka zawodowych polskich żołnierzy. Szybko znaleźliśmy wspólny język i umówiliśmy się na atak szczytowy w nocy. Umówiliśmy się początkowo na 1.00 w nocy, ale później przełożyliśmy wyjście na 2.00 w nocy ze względu na ekipę, ponieważ musieli mieć jeszcze czas na wyjście. Opowiedziałem im wiele rzeczy o tutejszych chmurach, na co trzeba patrzeć oraz jak wypatrywać, czy to bezchmurne niebo będzie zapowiedzią bezchmurnego szczytu. Cieszyłem się, ponieważ znalazłem kompanów do wspólnego ataku szczytowego – tak, jak założyłem na początku. Chłopaki byli bardzo zmęczeni podejściem do schroniska z ciężkimi plecakami. Im również do gustu przypadł klimat tego budynku. Do godziny 14.00 przepakowywali się, później spali, po czym po godzinie 16.00 poszliśmy na aklimatyzację. Założyliśmy, że idziemy w kierunku Kazbek przez dwie godziny do góry, a później wracamy. Ominęliśmy charakterystyczne punkty takie, jak: biały krzyż, czarny krzyż i sypiąca się ściana kamieni. Doszliśmy do 4048m n.p.m. – można nazwać ten punkt drogą wyjścia na rozległe plateau. Po 19.00 byliśmy w schronisku szykując się do nocnego wyjścia. Dodatkową niespodzianką dla mnie okazała się grupa trzech Polaków, którzy przez trzy dni czekali na dobrą pogodę i się jej nie doczekali, podarowali mi całą reklamówkę jedzenia, co uzupełniło moje zapasy, dzięki czemu mogłem jeszcze dłużej przeczekiwać niepogodę. Ekipa była bogata, bo mieli mnóstwo liofilizatów, wynajmowali konia do transportu bagaży i spali po hotelach…

Wstaliśmy po godzinie 1.00 w nocy. Wszyscy byliśmy nastawieni na wyjście o 2.00 w nocy. Żołnierze pilnowali każdej minuty bacząc by się nie spóźnić. Też nie chciałem się spóźnić. Co ciekawe właściciel schroniska włącza agregat prądotwórczy w godzinach 20.00 – 22.00 i na czas wyjścia ekip po 1.00 w nocy. Bardzo fajnie, bo wtedy korytarz jest oświetlony i niektóre pokoje. Wszystkie ekipy wychodzące na szczyt ugadały się, że wychodzą o 2.00 w nocy. Tylko my wyszliśmy punktualnie co do minuty – reszta miała spory poślizg… Cieszyłem się, że miałem żołnierzy w ekipie, bo byli nauczeni punktualności i wiedzieli co znaczy każda minuta spóźnienia. Nie lubię poślizgów. Chłopaki gotowali jedzenie na zewnątrz obiektu, ponieważ mieli kuchenkę na benzynę dającej dużo dymu. Zaletą takiej kuchni zdecydowanie jest szybkość gotowania i dostępność paliwa. Żołnierze ustanowili mnie kapitanem drużyny z tego względu, że byłem już tutaj piąty dzień i że znałem się na pogodzie. Równo o 2.00 w nocy rozpocząłem prowadzenie ekipy. Początkowo przechodziliśmy lodowisko pod rurą, skąd nabieraliśmy wody. Dalsza wędrówka odbywała się po śnieżno-skalistym zboczu w drodze do białego krzyża. Tu nie ma żadnych trudności – trzeba jedynie uważać, ponieważ kamienie wyjeżdżają spod stóp. Po chwili usłyszałem, że gdzieś lecą kamienie – jakaś lawina kamieni. Krzyknąłem: uwaga lecą kamienie! 15m dalej, za małym zboczem dokładnie na naszej ścieżce zatrzymała się sterta kamieni. Nawet gdybyśmy tam stali nic nam by się nie stało, bo było to skupisko kilku kamieni zjeżdżających powoli po śnieżnym zboczu. W drodze z białego krzyża do czarnego krzyża również brakuje trudności. Wyraźna ścieżka prowadzi wręcz sama do celu. Tutaj idzie się po równinach śnieżno-skalnych. Na tym odcinku nawet wyjeżdżające kamenie spod stóp nie stanowią żadnego zagrożenia, ponieważ w długim czasie nie nabiera się zbyt wielu metrów wysokości.

Za czarnym krzyżem trasa prowadzi pod sypiącą się bardzo długą ścianą skalną. Zaczyna się na wysokości 3900m n.p.m. a kończy gdzieś około na wysokości 4100m n.p.m. Nie ma znaczenia, kiedy tu się idzie. Tych kamieni nie wiąże żaden śnieg czy lód. Tam spada kilkadziesiąt kamieni na sekundę! Mimo wszystko nie czuliśmy się w ogóle zagrożeni, ponieważ ścieżka prowadziła po lewej stronie moreny bocznej lodowca, co oznacza że kamienie mają do pokonania jeszcze nieckę. Rzadko który kamień dolatywał do zbocza prowadzącego do niecki po drugiej stronie, a co dopiero, mówiąc o wpadnięciu do niej, a tym bardziej doleceniu do nas… Ten teren uznaliśmy za całkowicie bezpieczny, bo szliśmy cały czas lewą stroną z dala od kamieni. Na tej trasie jedynie trzeba uważać na jedną dziurę w skalnym podłożu, gdzie z pewnością może wpaść cała noga. Idąc tędy dźwięk spadających kamieni nie milkł nawet na chwilę. Tam zawsze coś spada. Za ostatnią ścianą na trasie na śniegu leży fragment seraka, który się kiedyś oberwał. Jest to duża bryła błękitnego lodu leżąca dokładnie na szlaku. W nocy nie widać z czego się ona oberwała, ale za dnia zrobi to na was ogromne wrażenie! Właśnie od tego miejsca rozpoczyna się długie podejście na plateau. Rozległym lodowcem podchodzimy do samej bezimiennej przełęczy położonej na wysokości 4450m n.p.m. Nie ma tu konkretnej ścieżki, ale kierowaliśmy się tak, żeby iść w zagłębieniu lodowca a jednocześnie skręcać ku prawej stronie. Na przełęczy nawet nie mieliśmy jeszcze wschodu Słońca. Dopiero niebo się rozjaśniało a wiatr wiał i wychładzał bardzo szybko. Mimo wszystko wziąłem więcej ubrań na wypadek takich warunków. Z tego względu nie bałem się o wychłodzenie. Żołnierze poszli bardziej „na lekko”. Z tego względu utworzyliśmy dwie grupy – każda do swojego tempa, aby mogli utrzymać ciepło. Brakowało tu trudności technicznych – nawet szczelin. Bardziej trzeba było wiedzieć, gdzie iść na szczyt. Wersje były dwie: albo przez zachodni wierzchołek, albo obejść go u stóp góry i rozpocząć długi, ale bezpośredni atak na szczyt. Wybraliśmy tą drugą opcję. Obchodziliśmy pierwszy ze szczytów dolną częścią lodowca aż doszliśmy stromego podejścia. Właśnie tą opcję wyprałem, bo tutaj widziałem, gdzie mam iść dalej. Szczyt jeszcze długo pozostawał w ukryciu.

Tymczasem wschodziło Słońce… Byliśmy wysoko ponad chmurami. Ponad nie wystawały Elbrus i Uszba – dwa bardzo charakterystyczne szczyty. Dodatkowo jakiś inny, nieznany nam szczyt „walczył” o utrzymanie się na widoku ponad chmurami. Całe niebo ponad nami było bezchmurne i bardzo niebieskie. Cieszyliśmy się na ten widok, bo widzieliśmy jak Słońce oświetla chmury od góry tworząc piękną grę kolorów. Dodatkowo przez przełęcz przechodziła pojedyncza duża chmura dodając kolorytu otoczeniu. Teraz Słońce oświetlało najwyższe szczyty. Żywa pomarańcz nakazywała nam wręcz robić dziesiątki zdjęć. Było tu tak pięknie! Stopniowo podchodziliśmy po zboczu do góry w stronę szczytu. Żołnierze szli dwójkami do góry. Ja szedłem z przodu poszukując dalszej drogi ku górze. W pewnym momencie widać piękny uskok lodowcowy który przechodziliśmy w poprzek. Stamtąd wyłoniło się słynne podejście podszczytowe o nachyleniu około 45°. Tuż przed nim wchodzi się na śnieżną, nawianą przełęcz, gdzie wieje wiatr. Tuż pod nią wykopałem czekanem małe siedzisko i czekałem na ekipę. Stąd wyruszyłem na najbardziej strome zbocze całej trasy. Właśnie tutaj zobaczyłem własne widmo Brockenu, czemu zrobiłem zdjęcie. To już moje ósme widmo w górach. Stawiałem po kilkadziesiąt kroków. Z powodu zacienionej powierzchni i silnego wiatru tutaj najbardziej odczuwa się chłód. Podejście jest męczące, ale nie jest trudne. Nie wolno się teraz rozluźnić, bo za nim znajduje się drugie śnieżne i strome podejście na szczyt. Wymaga tyle samo sił co to pierwsze. Dopiero teraz mogłem powiedzieć – jestem na szczycie! Cieszyłem się, bo widok naprawdę wgniatał w ziemię! Teraz podziwiałem chmury cumulus congestus z góry, co jest bardzo rzadkim widokiem! Dodatkowo druga część terenu (zachodnia) pozwalała podziwiać szczyty i inne góry. Na szczycie stanąłem 24 czerwca 2014 o 7.26 rano gruzińskiego czasu.

Wczesno poranne słońce pozwalało cieszyć się krystalicznie czystym widokiem. Widok nad chmurami najbardziej mnie przyciągał i to właśnie tam zrobiłem najwięcej zdjęć. Usiadłem na szczycie i podziwiałem, podziwiałem, podziwiałem… Za 20min wszedł gruziński przewodnik, który cały czas szedł za naszą ekipą. W dniu jutrzejszym miał wyprowadzić dziewczynę na szczyt. Za kolejne 20min na szczyt weszli żołnierze. Wyciągnęli flagę Polski i fotografowaliśmy zdobycie szczytu. Na szczyt weszło na razie tylko trzech, ale czwarty jak pająk – na kolanach – wchodził. W takiej pozycji jeszcze przez godzinę podchodził na szczyt… Gruziński przewodnik zrobił sobie z nami zdjęcie i z flagą Polski. Pytał nas o różne szczegóły, skąd jesteśmy, itp. Wtedy już postanowiłem, że dla niego na Elbrusie wyciągnę flagę Gruzji i w podziękowaniu zrobię tam zdjęcie z ich flagą. Przewodnik obowiązkowo chciał abyśmy mu później mailem przesłali zdjęcia ze szczytu, co zrobiłem po przyjeździe. Po 50min na szczycie rozpoczęliśmy zejście ze szczytu, ponieważ żołnierze mieli lżejszy ubiór. Czwarta osoba, która się jeszcze wspinała na kolanach, szła z innymi, którzy jeszcze tego dnia zdobywali szczyt. Chłopaki uzgodnili, że będą czekać na niego na przełęczy – tam, gdzie nie wieje wiatr. Najważniejsze, że czuł się dobrze i miał wolę wejścia. Żołnierze nie zostawiliby go samemu, ale właśnie on sam powiedział żebyśmy schodzili bo się wychłodzimy a on dokończy wejście z innymi, tym bardziej, że tutaj cały czas niebo było bezchmurne i wszystko było widać. Nie ma tu żadnych urwisk ani przepaści, dlatego przystaliśmy na tą wersję. Za nim podchodził inny pan w zielonej kurtce z Polski. Miał wielkie obawy przed ostatnim podejściem, bo czytał, że to bardzo strome podejście a on się nigdy nie wspinał i bał się odpadnięcia od ściany. Szybko naprostowaliśmy jego obawy, ponieważ to nie była ściana, z której można było odpaść, a raczej strome podejście. On również wchodził jak pająk – na czterech – dlatego dodawaliśmy mu otuchy, żeby nie rezygnował, tylko dalej wchodził, bo szkoda byłoby zmarnować okazję do wejścia na szczyt. W drodze powrotnej spotkaliśmy jeszcze dwóch Czechów po 50-tce, którzy również wchodzili na szczyt. Mieli rozbity namiot na plateau na wysokości 4400m n.p.m. Zbudowali potężny mur śnieżny, bo przez ostatnie 4 dni wiały tam silne wiatry. Mieli naprawdę dobre schronienie. W końcu się doczekali swojego wyjścia na szczyt. Im również opowiedzieliśmy gdzie iść i że naprawdę warto, bo dzisiaj widoki są niepowtarzalne.

Od plateau Słońce zaczęło bardzo szybko nagrzewać śnieżne powierzchnie. Powyżej 4000m n.p.m. nawet utworzył się wodospad! Zrobiło się bardzo gorąco, a ciepło oddawane przez białe powierzchnie powodowało, że w rejonach podszczytowych tworzyły się chmury. Ekipy, które na szczyt wchodziły dwie godziny później nie miały już widoków ze szczytu. Konwekcja powodowała, że najwyższe szczyty spowijały chmury… To właśnie był argument, który przemawiał za mną, żeby marznąć na plateau a mieć widoki… Całe wejście na szczyt zajęło mi 5h 26min od Meteostacji, a chłopakom 5h 57min. Dalsze ekipy miały czasy powyżej 7h. Wiedzieliśmy to, ponieważ spotkaliśmy się w schronisku i opowiadaliśmy o naszych wejściach i emocjach. Dalsze zejście od plateau do Meteostacji (miejscowi nazywają ją Bethlemi Hut) upływało spokojnie i ten czas raczej poświęcałem na fotografowanie trasy przejścia. Dopiero teraz mogłem dostrzec jak ogromny jest lodowiec, z którego oberwał się serak leżący na szlaku. Leżą tutaj dwa takie fragmenty, ale ten drugi trochę dalej od szlaku. Po lewej stronie z dala od szlaku znajduje się również ogromny lej, a raczej dziura, do której ktoś podszedł. Naprawdę robi wielkie wrażenie! Na tym etapie nasłuchiwaliśmy co chwilę lecących kamieni z sypiącej się ściany skalnej. Rozebraliśmy się do krótkich koszulek, bo Słońce parzyło tu niesamowicie. Do schroniska zaszliśmy o godzinie 10.20. Cieszyliśmy się z sukcesu a w szczególności z widoków. Były nieprzeciętne! W schronisku spotkaliśmy parę Słowaków, którzy mieli obawy czy w ogóle wejść na szczyt. Opowiedzieliśmy im naszą historię, o tym jak przebiega trasa oraz o tym, czy są jakieś trudności. Zachęciliśmy ich do wejścia, bo szkoda by były, gdyby tyle szli i mieli się zawrócić. Nie po to się tu tyle jechało. Poczuli się zachęceni i jak się za 4 dni okazało – weszli na szczyt. Na zewnątrz gotowaliśmy obiad aby uzupełnić wszelkie kalorie. Każdy, kto tego dnia wyruszył ze schroniska, wszedł na szczyt i mógł się cieszyć pięknymi przeżyciami i widokami.

W Meteostacji postanowiliśmy, że śpimy tylko trzy godziny i rozpoczynamy zejście do bazy namiotowej przed potokiem (patrząc od tej strony). Były godziny popołudniowe, dlatego chmur już znacznie przybyło. Co chwilę padała krupa (kulki śnieżna podobne do kulek styropianu powstające tylko w temperaturach 0°C-2°C), a poniżej tylko deszcz i śnieg. Przez lodowiec szliśmy już we mgle. Przez 5 dni pobytu w schronisku zauważyłem jak wiele przez ten czas stopiło się pokrywy śnieżnej. Całe podejście do Meteostacji pokonywałem w śniegach – teraz całe w skałach i kamieniach… Z lodowca również ubyły w poziomie dziesiątki metrów pokrywy śnieżnej… Jak tu szybko wszystko topniało – to było niesamowite! Po przejściu lodowca ponownie musieliśmy zmierzyć się z moreną boczną. Błądzenie we mgle trwało godzinę. Trzymaliśmy się jakiejś ścieżki i tak pomału dochodziliśmy do bazy namiotowej. Zieleń traw i mnogość kwiatów wręcz była męcząca dla oczu. Czułem, że mam zmęczony wzrok od patrzenia na tyle kolorów. Oczy raczej przyzwyczaiły się do odbioru tylko trzech barw: niebieskiego nieba, brązowych skał i białego śniegu. To było dziwne uczucie, żeby ilość kolorów męczyła oczy… Żołnierze zabrali stąd swój depozyt ukryty gdzieś za kamieniami.

Początkowo chcieliśmy tu rozbić namioty, ale ktoś rzucił hasło, żebyśmy zeszli do Kazbegi (Stepantsminda) bezpośrednio. Zgodziliśmy się i dalej schodziliśmy w kierunku zielonych polan. Po około pół godziny zatrzymaliśmy się w miejscu, gdzie po raz pierwszy rozbiłem namiot. Teraz ja poszedłem po swój depozyt ukryty za półką skalną. Przyznam, że teraz plecak zrobił się bardzo ciężki. Do tego momentu padał deszcz, ale czym niżej schodziliśmy, tym pogoda wydawała się przyjemniejsza. Zachwycaliśmy się mnogością barw i kwiatów oraz otoczeniem. Ponownie zobaczyłem tutaj kamień z namalowanym punktem wysokościowym 2944m n.p.m. Chciałem tutaj się rozbić, ale skoro postanowiliśmy, że wszyscy schodzimy do Kazbegi, to chciałem dotrzymać słowa. Plecak dawał się we znaki, bo co kilkanaście metrów musiałem przystawać i odpoczywać. Żołnierze mieli znacznie lżejsze plecaki, bo ja wybierałem się jeszcze na Elbrus. Na Przełęczy Arsha 2940m n.p.m. zrobiliśmy widokowy odpoczynek. Stąd dalej – drogą grzbietową – rozpoczęliśmy kolejny etap schodzenia. Podziwialiśmy kwitnące azalie ozdabiające zbocza. Od tego momentu z nami schodzili turyści, którzy przychodzą aby wejść do przełęczy. Ten odcinek jest dostępny zupełnie dla każdego. Nawet spotykaliśmy tu polskie matki z ich dziećmi. Był to przyjemny widok, bo fajnie, że mając dzieci można im zafundować takie wakacje. Naprawdę warto! I z pewnością będą miały co wspominać. Przy tablicy edukacyjnej położonej trochę powyżej ostatnich lasów (a raczej krzaków) padłem na ziemię ze zmęczenia od plecaka. Był po prostu za ciężki po nieprzespanej nocy, wejściu na szczyt Kazbek i powrocie w ciągu tego samego dnia ze szczytu. Odczuwałem jego nacisk od każdego kroku. Musiałem odpocząć w tym miejscu. Żołnierze pocieszali mnie, że już widać kościół i pozostała tylko wijąca się droga do miasta. Jak dla mnie, był zupełnie inaczej. Całą okolicę spowiły bardzo gęste mgły, ale starałem się walczyć z za ciężkim plecakiem do samego końca. Palce u nóg już zdążyłem zedrzeć do krwawiących ran. Żołnierze zachęcali mnie, bo gdzieś tam, na dole, mieli u jakiejś pani chatę, gdzie można się przespać. Nie rezerwowali nic, ale liczyli, że będzie pusta, ponieważ jest to dom prywatny.

CDN. (dokończę relację po powrocie)

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek
Ostatnio zmieniony 10 lipca 2014, 23:06 przez Mosorczyk, łącznie zmieniany 1 raz.
Tauzen
Turysta
Turysta
Posty: 636
Rejestracja: 23 lutego 2010, 15:30

Post autor: Tauzen » 08 lipca 2014, 18:23

Na początek gratulacje. Musi być z Ciebie niezły harpagan jak się sam porywasz na taką górę.
Szczerze zazdroszczę wyjazdu. Kazbek chodzi nam też po głowie, ale widząc ile dni Ci to zajęło to chyba to marzenie nie prędko się spełni.
Ale dobrze że można przynajmniej poczytać i pooglądać.
Awatar użytkownika
janek.n.p.m
Członek Klubu
Członek Klubu
Posty: 2035
Rejestracja: 07 października 2007, 12:43

Post autor: janek.n.p.m » 08 lipca 2014, 19:51

Pięknie!!! a tak się kiedyś broniłeś przed wysokimi górami tylko Beskidy;), w Alpach już sporo urobiłeś, a teraz za Kaukaz się bierzesz Gratuluję i zazdroszczę :spoko:
"Żaden zjazd przygotowaną trasą narciarską nie dostarcza tak głębokiego przeżycia jak, najkrótsza nawet, narciarska wycieczka. Wystarczy, że zjedziecie na nartach z przygotowanej trasy, a potem w dziewiczym śniegu nakreślicie swój ślad. Jaką radość, jaki entuzjazm wywoła spojrzenie za siebie, na ten ślad na śniegu, na to małe dzieło sztuki!? To może pojąć jedynie sam jego autor". T. Hiebeler
Awatar użytkownika
Mosorczyk
Członek Klubu
Członek Klubu
Posty: 454
Rejestracja: 04 grudnia 2006, 11:45
Kontakt:

Post autor: Mosorczyk » 09 lipca 2014, 0:52

Kolejna część relacji:

Pozostał jeszcze do przejścia odcinek z Tsminda Sameba do Gergeti i dalej do centrum Stepantsminda. Z powodu bólu i przeciążenia szukałem dróg skracających przejście. Częściowo udało mi się to korzystając z wydeptanych ścieżek, którymi początkowo podchodziłem, jednak każde przejście taką ścieżką pogłębiało rany na palcach u nóg. Czułem się mocno przeciążony plecakiem. Czasem jednak przelatywała mi myśl przez głowę, że przecież ja to wszystko wnosiłem w pełni sił na wysokość blisko 3 000m n.p.m. a teraz odczuwałem każdy kilogram. Szybko starałem siebie usprawiedliwić w jakiś sposób, że np. nie przespaliśmy nocy i w ciągu jednego dnia schodzimy ze szczytu Kazbek aż do samej wioski. Dodatkowo schudłem 7kg, ponieważ przez ostatnie dwa dni przeczekiwania w Meteostacji zjadłem zaledwie jedną czekoladę i jeden garnek makaronu. Jak dla mnie to zdecydowanie za mało. Wszelkie zapasy zostawiałem na atak szczytowy, który użyłem w najbardziej odpowiednim momencie. Podczas schodzenia z Tsminda Sameba coraz bardziej bolały mnie palce od przetarć, jednak fizycznie czułem się nadal dobrze. W padającym deszczu doszliśmy do obrzeży dzielnicy Gergeti, gdzie bez żadnych map szukaliśmy drogi do centrum pomiędzy gruzińskimi chatami. Tamtejsi mieszkańcy przyglądali się nam i pewno myśleli co tu robimy, ponieważ drogi turystyczne przebiegały gdzie indziej. Nasza droga przejścia była bardzo dziwna i wąska, ponieważ przechodziliśmy pomiędzy sypiącymi się chatami. Czasami mieliśmy wrażenie, że jest tu dopiero 1900 rok… Ten klimat bardzo nam się podobał, ponieważ oddawał prawdziwy charakter gruzińskich wiosek. Co najbardziej mnie zachwyciło to plątanina czerwonych rur gazowych, które tworzyły tutaj niezwykłą mozaikę. Nawet jeden z naszej ekipy podsumował to tak: „rób zdjęcie, to wygra każdy konkurs”. Pomimo wielkiego bólu zacząłem dokładnie tak samo myśleć. W tym miejscu widzieliśmy coś innego i niespotykanego w Europie. Szukając drogi do centrum wśród ślepych uliczek w Gergeti w końcu doszliśmy do większej drogi, która okazała się właściwą drogą turystyczną. Doszliśmy nią do Drogi Wojennej. Tuż po przejściu mostu nad rzeką zatrzymał nas Gruzin machając ręką abyśmy wstąpili do jego lokalu. Na parapecie polał do literatek dla każdego z nas czaczę – ich narodowy napój alkoholowy wysokoprocentowy. Ja już nie miałem sił na nic. Czułem tylko mocno obdarte palce od nieustannego hamowania na stromych zboczach i właśnie tam zrzuciłem plecak i padłem plackiem na niego. Marzyłem tylko o dojściu do tej chaty i zdjęciu butów, a w szczególności o uwolnieniu się od wgniatającego plecaka w ziemię…

Po kilkunastu minutach dotarliśmy do wymarzonej chaty. Zdziwiła mnie nowoczesnością i poziomem. Chociaż z zewnątrz wyglądała jak typowa chata wiejska, to w środku łazienka była wykończona typowo w europejskim stylu, wykafelkowana w najnowocześniejsze wzory. Osprzęt i armatura również stały na najwyższym poziomie. Jednak nie to mnie zaskoczyło w tym domostwie. Pomimo religijności rodziny zamieszkującej ten budynek nie dało się nie zauważyć techniki takiej jak: wieża, router, Internet, laptopy, itp. Dodatkowo właścicielka wypożyczyła nam jeden laptop, gdzie żołnierze korzystali z Facebook’a . Ja na urlopie powiedziałem, że nie korzystam z takich rzeczy, bo po to właśnie się jedzie, żeby zostawić to, co ma się na co dzień. Unikałem zachodniej muzyki, Internetu, portali społecznościowych i tym podobnych rzeczy. Regionalna muzyka jak najbardziej wchodziła w grę. Chciałem się wyciszyć i żyć tym, co mnie aktualnie otacza. To się teraz dla mnie liczyło. Na ścianach wisiały dywany i mnóstwo świętych obrazków prawosławnych. Największy z nich przedstawiał zwierzchnika ich kościoła. Sama kobieta nie rozumiała naszego języka, ale rękami i pojedynczymi słowami rosyjskimi można było się dogadać i nawet wynegocjować cenę pobytu. Żołnierze byli tutaj już trzy dni temu, dlatego ucieszyła się, że po raz kolejny ją odwiedzili. Tym razem zapłacili za dwie kolejne noce – ja również. Po zameldowaniu poszliśmy do łazienki żeby się wykąpać. Po całym tygodniu czułem się wyjątkowo nieświeżo… Chłopaki dodatkowo poszli do lokalu Gruzina, który polewał czaczę, gdzie pojedli pysznych gruzińskich szaszłyków. Ja już nie miałem sił – zasnąłem na siedząco na krześle. Powiedziałem, że jak wskoczę do łóżka, to jeszcze w powietrzu usnę. Stało się tak, że nawet nie zdążyłem wskoczyć, bo już usnąłem… Żołnierze namawiali mnie do alkoholu, ale jako, że nie nie piję go już od 2008 roku skutecznie im odmawiałem mając jeden bardzo przekonywujący argument – jeden z nich nie mógł spożywać nabiału pod jakąkolwiek postacią. Wtedy ja mówiłem „napij się mleka, albo mam dobry ser żółty”. Wystarczyło raz i od razu zrozumieliśmy się. Chłopaki pili jeszcze czaczę do dwunastej w nocy. Kiedy butelka się skończyła poszli na wieś i pukali do drzwi poszukując kogoś, kto sprzeda im butelkę o tej porze. Trafili w dziwne miejsce, bo o tej porze otworzyło im drzwi dwóch niskich, wytatuowanych facetów trenujących jakąś formę zapasów czy też sportów walki. Na początku byli wystraszeni, ale nawet tacy ludzie byli do nas bardzo dobrze nastawieni. Szybko wytrzasnęli nie wiadomo skąd wymarzoną butelkę i sprzedali ją za niższą cenę… Żołnierze pili jeszcze do drugiej w nocy. Na szczęście zachowywali się cicho i nie broili. Po prostu cieszyli się swoim towarzystwem i opowiadali własne przeżycia.

Nastał kolejny dzień. Wszystkich interesowała pogoda, bo wszyscy jednogłośnie przy dobrych warunkach chcieliśmy wejść do kościółka i nacieszyć się tamtejszym otoczeniem i niepowtarzalną przyrodą. Poranek upłynął na pakowaniu rzeczy i podziale żywności, po czym o 14.00 tylko ja i jeden z kompanów – Piotrek – wyszliśmy najbardziej stromym szlakiem do kościółka. Reszta postanowiła, że wyruszy godzinę później, ponieważ chcieli jeszcze zakupić trochę żywności i zjeść coś ciepłego. Cieszyłem się nawet z tej decyzji, bo idąc wcześniej utrzymaliśmy bardzo dobre i szybkie tempo, przez co chmury konwekcyjne nie zdążyły nam przysłonić widoków. Wykonałem tutaj dziesiątki zdjęć okolicznych polan, koni, kwiatów, zboczy górskich, chmur i samego podejścia. Byłem po prostu zachwycony tą piękną krainą. Nie tylko ja, bo każdy, kto tutaj szedł podziwiał te cuda przyrody. Największe wrażenie wywarł na nas tunel z gałęzi drzew na tle żółtych polan przyjmujących taką barwę od kwitnących jaskrów ostrych. Powyżej weszliśmy na teren Tsminda Sameba w celu podziwiania architektury oraz przepięknej przyrody. Panowie mogli tutaj wchodzić tak, jak byli ubrani, a kobiety musiały nałożyć nakrycie głowy oraz suknię. Tak też robiły, co dodawało uroku temu miejscu. Niektóre kobiety wyglądały jakby szły do ślubu. Pomimo, że to nie nasza religia i nie nasz kościół, to w pełni uszanowaliśmy to miejsce, kulturę oraz wierzenia tutejszych ludzi. Nie żartowaliśmy, nie śmialiśmy się ani nie gadaliśmy głupich rzeczy oraz przestrzegaliśmy wszystkich przepisów, które wypisane zostały na tablicy kościelnych murów. Dla Gruzinów to miejsce jest najświętsze, dlatego też chcieliśmy uszanować to, co ich. Z pewnością tego samego chcielibyśmy u nas.

Z dala od kościółka na rozległej polanie rozsiedliśmy się podziwiając przepiękne widoki przy pięknej pogodzie. Po prostu mieliśmy idealne warunki na wypoczynek. Na razie byliśmy tu tylko ja i jeden z żołnierzy. Za godzinę miała tu dotrzeć pozostała trójka. Kolega odpoczywał, a ja postanowiłem, że pójdę jak najwyżej do godziny 17.30, po czym zacznę schodzić. Przyciągała mnie mnogość kwiatów i ich kolorów. Koniecznie chciałem je sfotografować. Kolega dziwił się trochę, że chce mi się jeszcze po Kazbegu iść do góry… Bez plecaka czułem się całkowicie wolny i można było iść, gdzie tylko nogi poniosą. Czasami cytowałem sobie w głowie pewne powiedzenie: „niebezpiecznie czuje się już w momencie, gdy przekraczam próg mojego domu, bo nigdy nie wiem, gdzie mnie poniosą moje nogi…”. Tak się teraz właśnie czułem. O bezpieczeństwo nie musiałem się obawiać, ale raczej o to gdzie dojdę, bo tego nawet ja sam nie wiedziałem. W drodze do Przełęczy Arsha spotkałem kobietę po 50-tce, która poprosiła mnie po rosyjsku, żebym zrobił jej zdjęcie, ponieważ szła sama. Ja też coś odpowiedziałem, ale po polsku. Zdziwiła się, że jestem z Polski. Poznana kobieta również zaczęła rozmawiać po polsku i zaczęliśmy sobie opowiadać swoje przeżycia. Szybko uścisnęliśmy się nawzajem ciesząc się, że tak daleko od rodzimego kraju spotkało się dwóch rodaków. Ja dodatkowo pokazałem zdjęcia ze szczytu Kazbek. Kobieta była zachwycona widokami ze szczytu. Cieszyła się, że mogła zobaczyć mnóstwo kwitnących azalii i krów, które dosłownie zablokowały przejście na szlaku, ponieważ właśnie to miejsce upatrzyły sobie na pastwisko. Powiedziałem wówczas, że azalie są piękne, ale za przełęczą czekają całe polany pokryte mnóstwem kolorów pochodzących od bajecznych kwiatów, które wręcz wyciszają człowieka. Po dłuższej rozmowie pożegnaliśmy się i życzyliśmy sobie wspaniałych przeżyć. W wyznaczonym czasie udało mi się dojść tylko do wysokości 2700m n.p.m. – to jest do drugiej tablicy edukacyjnej, po czym rozpocząłem zejście i dołączyłem do żołnierzy, którzy już w komplecie siedzieli na polanie. Na zakończenie udanego wyjazdu przystąpiliśmy jeszcze do sesji fotograficznej z flagą Polski. Podskakiwaliśmy próbując uchwycić moment, w którym byliśmy najwyżej w powietrzu z flagą. Zdjęcia wyszły bardzo ciekawie. Ciesząc się tak wspaniałymi widokami rozpoczęliśmy zejście do wynajętego domu. Dla chętnych i zainteresowanych: idąc z centrum (tam, gdzie stoi mnóstwo taksówek) trzeba iść w stronę kantoru i za nim skręcić w uliczkę w lewo. Teraz trzeba iść do jej końca (do skrzyżowania) i skręcić w prawo i za 5m ponownie w lewo idąc uliczką do góry. Pierwsza uliczka skręcająca w prawo od niej jest drogą do domku tej kobiety, u której wynajęliśmy pokoje. Idąc uliczką skręcamy do drugiego domostwa (czteroczęściowa, fioletowa, metalowa brama z ławką na zewnątrz). Trzecia część to drzwi wejściowe. Trzeba uchylić mechanizm otwierający drzwi i po prostu wejść na teren podwórka. Pokazać, że chcesz noclegi i sprawa będzie załatwiona od ręki.

Po powrocie do domu zachwycaliśmy się niesamowitym widokiem na Kazbek. Kobieta miała naprawdę bardzo dobrze umiejscowiony dom, ponieważ widzieliśmy z niego bezpośrednio cały szczyt i drogę do Tsminda Sameba. Właśnie stąd można było zobaczyć te 3km różnicy poziomów pomiędzy kościółkiem a szczytem Kazbek. Również stąd widzieliśmy ile tak naprawdę znaczy 3km wysokości. Tyle wystarczyło, by tu – na dole – panowało piękne lato, a tam – u góry – skrajna, mroźna zima. W ciągu jednego dnia widzieliśmy dwie przeciwstawne sobie pory roku. Żołnierze przygotowywali się do wyjazdu do Batumi nad morze, mi tymczasem pozostał tylko jeden dzień. To zbyt mało, żeby się ruszać gdziekolwiek do innych miast, dlatego postanowiłem, że ostatniego dnia podejdę do 3000m n.p.m. i sfotografuję słynne już kwieciste polany, które tak bardzo mnie zachwycały i o których tyle opowiedziałem spotkanej kobiecie na szlaku. Następnego dnia wstałem po godzinie 8.00, pożegnałem się z chłopakami i wyruszyłem na szlak. Dlaczego tak wcześnie? Ponieważ w okolicach lodowca bardzo wcześnie powstają chmury konwekcyjne, a mi zależało na świetle słonecznym powyżej 3000m n.p.m., co były możliwe tylko w godzinach porannych. W lesie spotkałem dwie młode dziewczyny wracające już z kościółka. Okazało się, że również były Polkami. Opowiedziałem im o pięknych kwiecistych polanach, do których właśnie szedłem. Żałowały, że nie mają już czasu, bo spieszyło się im już do Tbilisi. Jako, że wędrowałem sam utrzymywałem bardzo szybkie tempo. Cieszyłem się wręcz bezchmurnym niebem. Bardzo szybko zdobywałem kolejne metry wysokości. Po drodze fotografowałem nie tylko piękne azalie, czy też ogrom barw innych kwiatów, ale również dziesiątki krów, które objadały się trawą przy ścieżce szlaku. Krowy przechodziły dosłownie na odległość jednego metra, ale w ogóle się ich nie bałem, bo były przyzwyczajone do widoku człowieka i szły swoimi wyznaczonym ścieżkami. Na przełęczy zrobiło się już chłodniej, ale kiedy pojawiało się Słońce szybko dogrzewało. Słońce znikało na chwilę za niewielkimi chmurami, które zaczęły się tworzyć w okolicach lodowca. Za przełęczą znajdowały się przepiękne polany, o których już tyle powiedziałem. To właśnie tutaj rozbiłem namiot pierwszego dnia, ale wówczas nie widziałem tylu kwiatów. Spędziłem tu ponad godzinę zachwycając się mnogością kwiatów i ich kolorów. Wykonałem tu dziesiątki zdjęć, które obowiązkowo miały trafić na obraz.

Po dłuższym zachwycie tutejszą okolicą rozpocząłem zejście do Stepantsminda. W drodze powrotnej również fotografowałem okolicę, ponieważ teraz widziałem to, co miałem za plecami. W domu byłem po godzinie 14.00. Resztę czasu poświęciłem na przepakowania, gotowanie obiadu i odpoczynek. Kolejnego dnia miałem pojechać już w stronę Elbrusa… Tak też się zrobiłem, bo po godzinie 14.00 udałem się marszrutką do Tbilisi. Kierowca żądał tylko 10GEL za transport, ale dziwiłem się z jaką prędkością tutaj się jeździ. Licznik cały czas wskazywał 150km/h. Dziwiłem się tym bardziej, że na drodze ze znakiem 60km/h z tak dużą prędkością kierowca wyprzedzał nawet radiowóz policyjny… Miałem wrażenie, że marszrutka pełna ludzi jest tutaj najszybszym pojazdem. Nic innego tu nie jeździło tak szybko… W drodze do Tbilisi zachwycałem się niezwykłymi widokami z Drogi Wojennej. Wiele z tych gór zachęcało mnie by wysiąść i wejść na ich szczyty. Tak bardzo chciało się tam wejść! Ta zieleń traw i wielkich polan wręcz powalała na kolana! Takich widoków nie oferowały Tatry ani nawet Alpy. To zupełnie inny, piękny świat. Czy lepszy? Nie można tego powiedzieć – po prostu tu było coś innego. W Tbilisi na dworcu w Didube spotkałem ekipę z Polski, którą mijaliśmy na morenach bocznych we mgle podczas powrotu. Wymieniliśmy nasze doświadczenia i opowiedzieliśmy o swoich przeżyciach. Dopiero po 19.00 udałem się w stronę lotniska, ponieważ lot miałem po godzinie 4.45 rano następnego dnia… Z tego powodu opóźniałem wyjście. Na miejscu jeszcze zjadłem najdłuższy kebab jaki tutaj serwowano za 9GEL. Zdecydowanie wypełni żołądek każdego głodomora a w smaku naprawdę był najwyższej klasy! Na lotnisko wynająłem taksówkę. Tutaj dowiedziałem się, że na dworcu nie ma legalnych taksówek. Tutaj każdy może zostać taksówkarzem. Kierowcy kupują w sklepie lampę na magnes z napisem TAXI, którą przyczepiają na dachu swojego samochodu i w ten sposób zarabiają. Nie przeszkadzał mi ten proceder, bo najważniejsze, że brali tanio i wiedzieli gdzie jadą. U kierowcy w bagażniku zauważyłem słynną już lemoniadę gruzińską. Wyciągnął kubeczek i polał tego wspaniałego napoju, po czym pojechaliśmy na lotnisko. Na lotnisko dojechaliśmy szybko i bez problemów. Przyznam, że Gruzję trudno było mi opuścić i teraz moje myśli zaprzątała Rosja – jakie tam wystąpią problemy…

Informacje techniczne:
Bilet lotniczy: LOT – 1143zł w obie strony (w WizzAir bilety są tańsze, ale wymagają opłaty za bagaż rejestrowany, co jak się okazało jest droższe i łączna kwota biletu wyniosła 1200zł). Dodatkowo tanie linie lotnicze stosują technikę Overbooking – dlatego nie chciałem uniknąć rozczarowania na moim urlopie, bo kto wie, czy to właśnie na nas nie trafi… Mało kto wie o tym procederze, a jednak jest zapisany w regulaminie każdych tanich linii lotniczych. Ja kupiłem opcję z LOT, dlatego wyjazd był pewny. Obecnie do Tbilisi latają Embraery 190, które są komfortowe i bardzo czyste. Zdecydowanie polecam.

Taksówka z lotniska Tbilisi do Tbilisi Didube – dworzec marszrutek i TAXI – 30GEL. Warto wziąć taką taksówkę, ponieważ do najbliższej marszrutki trzeba czekać 3 godziny. Nawet taksówkarze wyciągną najnowszy model smartfona, pokażą ci godzinę i wytłumaczą, że nie warto tyle czekać. Mają w tym rację, bo chociaż marszrutka jest dopiero po godzinie 8.00, to po prawej stronie stoi taksówkarz – rodowity mieszkaniec Stepantsmindy, który codziennie jeździ za 15GEL do Kazbegi (Stepantsminda) i robi dodatkowo dwa przystanki przy Annanuri – Zamek i Gudauri – Koloseum. Naprawdę warto wydać te 30GEL i jechać taksówką do Stepantsmindy tak wcześnie, ponieważ konwekcja jeszcze nie działa o tej porze i tylko wtedy nacieszysz się wspaniałymi widokami na Kaukaskie góry przy pięknej pogodzie. Później szczyty spowijają gęste chmury. Na miejscu byłem już o 10.00 rano, co pozwala poświęcić dosłownie cały dzień na dojście do bazy namiotowej położonej na 3000m n.p.m.

Kazbegi – od 2007 roku ta wioska nazywa się Stepantsminda i tą nazwą należy się posługiwać. Kierowcy marszrutek używają nadal nazwy Kazbegi, bo tak najwidoczniej po świecie rozeszła się nazwa tego miejsca.

Gaz – chociaż ta kwestia budzi największe obawy, to nie warto jechać na ulicę Mitskiewitcha w Tbilisi i szukać sklepu sportowego z gazem. Szkoda na to czasu. W Stepantsminda każda marszrutka ma w swoim bagażniku co najmniej pięć butli z gazem. Zapytaj kierowcę, a od razu przyniesie ci butlę ze swojego pojazdu. Gdyby jakimś cudem się skończył gaz, to warto wyciągnąć kartkę z napisem: არის შესაძლებლობა ყიდვის გაზი? I pokazać ją losowemu taksówkarzowi. Oni też czują pieniądz i mają ukryte takie butle po swoich domach… Około 30-40GEL za dużą butlę Coolemana. W Meteostacji takich butli jest jeszcze więcej… jednak zanim tam dojdziesz z pewnością będziesz chciał zjeść coś ciepłego, bo to dwa dni drogi do schroniska…

Ludzie – są po prostu bardzo gościnni. Kwestie bezpieczeństwa nie powinny być nawet w ogóle poruszane. Tutaj każdy ci pomoże – nawet zapaśnicy o dwunastej w nocy wytrzasną dla ciebie butelkę wódki, gdy inni już dawno śpią…

Transport – prawdziwe jest tu powiedzenie: „obojętnie do czego wsiądziesz, spotkasz tu zawsze Polaków”

Meteostacja – temperatura w pokoju wahała się w granicach 4-5°C. Cena za nocleg – 25GEL. Wszystko jest tu w stanie surowym z 1939 roku. To miejsce ma po prostu swój klimat! Z pewnością poznasz tutaj mnóstwo ludzi. Ja pojechałem sam licząc właśnie na to, że kogoś tutaj znajdę i będę miał z kim pójść na szczyt. Wynajęcie przewodnika to koszt 350USD. Poznanie kompanów na atak szczytowy – bezcenne!

Woda – wyruszając z Stepantsminda idź w kierunku kościółka – pomimo, że nie jest po drodze, to właśnie tam bije źródełko. Tam uzupełnij swoje zapasy wody, bo następny potok jest dopiero o dzień drogi stąd – na wysokości około 3000m n.p.m.

Potok i rwący nurt na wysokości 3000m n.p.m. – idąc wydeptaną ścieżką, przy potoku zejdź z niej i idź około 10m w górę potoku. Przyglądaj się kamieniom – na pewno wypatrzysz tam swoją drogę przejścia na drugi brzeg.

Szczeliny na lodowcu w drodze do Meteostacji – są bardzo widoczne. Idź za ludźmi, albo po prostu idź intuicyjnie. Widać je wszystkie i kieruj się tak żeby znaleźć się pomiędzy dwoma dużymi skupiskami szczelin. To jest właściwa droga. Kieruj się na dwa stożki usypane z ziemi i kamieni znajdujące się tuż za dwoma skupiskami szczelin. Tam znajduje się przejście na morenę boczną prowadzącą na ścieżkę do Meteostacji.

Morena boczna za potokiem z rwącym nurtem – w godzinach popołudniowych zwykle zalegają tam gęste mgły. Nie jest tam niebezpiecznie ale łatwo pobłądzić. Droga jest długa i mało przyjemna dla oczu. Wszystko tam jest takie surowe. Staraj się odszukiwać wydeptane fragmenty ścieżki i ciągle za nią podążać. Jeśli się zgubisz, postaraj rozbić się tu namiot. Rano będziesz wszystko widział.

Niebo – na 6 możliwych dni 5 z nich pozwalało podziwiać mi pioruny międzychmurowe. Nie bój się tego zjawiska. Występuje prawie codziennie po dwunastej w nocy i trwa do 3.00 – 4.00 rano. Pioruny wędrują w dal od Kazbeku po czym niebo robi się spokojne. To zjawisko jest efektowne, bo połowa nieba strzela piorunami, a druga połowa (ta nad Kazbek) jest całkowicie bezchmurna. Pomimo, że widzisz pioruny o 2.00 w nocy wyruszaj na atak szczytowy tylko, gdy druga część jest bezchmurna. Oczywiście w drodze rozsądku obserwuj jak zmienia się sytuacja. W moim przypadku zawsze pioruny odchodziły w przeciwną stronę po czym przed wschodem robiło się bezchmurnie. Jeśli słychać grzmoty – nie wybieraj się nigdzie. Podczas występowania piorunów międzychmurowych nie słychać żadnego grzmotu i to jest znak rozpoznawczy, że odchodzą w dal.

Taksówkarze - tutaj każdy może zostać taksówkarzem. Kierowcy kupują w sklepie lampę na magnes z napisem TAXI, którą przyczepiają na dachu swojego samochodu i w ten sposób zarabiają. Nie przeszkadzał mi ten proceder, bo najważniejsze, że brali tanio i wiedzieli gdzie jadą. Prawdziwych taksówkarzy znalazłem tylko pod lotniskiem.

Jedzenie – obowiązkowo kup więcej bochenków gruzińskiego chleba. Z łatwością wytrzymuje 7 dni na otwartym powietrzu bez żadnego przykrycia. Jest nadal miękki i świeży… Obowiązkowo kup 2l Lemoniadę z gruzińskimi napisami w zielonej butelce. Napijesz się naprawdę czegoś dobrego a sama butelka przyda ci się do przenoszenia wody w dalszej części wyprawy. Jeśli lubisz alkohol, to zupełnie za darmo ktoś na pewno zaproponuje ci kieliszek Czaczy. Gruzini częstują nią szczególnie Polaków. Trzeba pamiętać by wziąć więcej jedzenia w razie przymusowego przeczekiwania w Meteostacji.

Wizy, paszport i dokumenty – Polacy nie potrzebują żadnej wizy. Można tu wjechać tylko i wyłącznie na dowód osobisty! Wizę wymagają dopiero po 365 dniach pobytu – to cały ogrom czasu! Również nie ma żadnych obostrzeń co do rzeczy wwożonych i wywożonych do i z kraju. Jedyne czego zabrania Unia Europejska, to przywożenie mięsa z poza terenów Unii.

Choroby – w Batumi panuje epidemia zapalenia opon mózgowych wśród dzieci. W reszcie kraju nie ma sygnałów o innych groźnych chorobach.
Pieniądze – staraj się wymienić je poza terenem lotniska. Na lotnisku są wywindowane kursy przez co tracimy kilkaset złotych… Jeśli musisz wymienić to tylko tyle, żeby dojechać gdzieś dalej lub coś zjeść.

Atak szczytowy – masz dwie opcje, albo wyruszyć o 2.00 w nocy, albo o 2.45 – tak, jak przewodnicy gruzińscy. Przewodnik gruziński mówi, że najlepiej wychodzić o 2.45 w nocy, bo na plateau mamy wschód Słońca i jest wtedy ciepło. Ja raczej trzymam się wersji, że na szczycie trzeba być w godzinach 7.00 – 8.00 rano ze względu na konwekcję, która bardzo szybko powoduje, że szczyt jest zasłonięty chmurami. Wolę na plateau pocierpieć z powodu chłodu i mieć piękne widoki, niż mieć ciepło i „spalić” wejście na szczyt – czytaj: nie mieć widoków… Trzeba pamiętać, że chmury tutaj bardzo szybko po godzinie 9.00 spowijają okolice szczytu…

Trudności – szczegółowo są opisane w relacji powyżej. Problemem może okazać się przejście powyżej 4000m n.p.m. pod koniec lipca i w sierpniu, gdzie śnieg w znacznej mierze się wytopi. Odsłoni się kilka większych szczelin oraz w stercie różnej wielkości kamieni będzie trzeba szukać drogi przejścia. W tym okresie ten odcinek sprawia najwięcej problemów. To właśnie wtedy ekipy mówią o ścianie spadających kamieni, ponieważ niejednokrotnie szukając właściwej drogi podchodzą zbyt blisko.

Meteostacja – prąd jest tu włączany po godzinie 20.00 na około dwie godziny i później po pierwszej w nocy na przygotowanie ekip do wyjścia na atak szczytowy. Kuchnia znajduje się na drugim piętrze – tam przygotowuj wszystkie posiłki na gazie. Nocleg w pokoju z 1939 roku – 25GEL. Kiedy wyjdziesz na zewnątrz idź na lewo i trochę przed siebie. Na jednym z głazów jest tablica poświęcona Lechowi Kaczyńskiemu z 2012 roku.

Jeśli chcesz Gruzinowi powiedzieć jak Ci się podobało w Gruzji powiedz mu ME SHEN MIQVARKHAR SAKARTWELO (tak jak jest napisane) – co znaczy KOCHAM GRUZJĘ. Z pewnością zjednasz serca niejednego Gruzina. Na sam dźwięk słowa SAKARTWELO stajesz się ich wielkim przyjacielem. To w ich języku znaczy GRUZJA.
Awatar użytkownika
Mosorczyk
Członek Klubu
Członek Klubu
Posty: 454
Rejestracja: 04 grudnia 2006, 11:45
Kontakt:

Post autor: Mosorczyk » 09 lipca 2014, 1:10

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek
Awatar użytkownika
HalinkaŚ
Moderator
Moderator
Posty: 4600
Rejestracja: 10 września 2009, 8:11

Post autor: HalinkaŚ » 09 lipca 2014, 13:59

Michał, jestem pod ogromnym wrażeniem Twoich dokonań. Niezmiernie podobają mi się te ukwiecone łąki i różnorodność kwiatów, a o krajobrazach nie wspomnę. No cóż dla mnie już taki rodzaj wypraw jest niedostępny, ale z przyjemnością obejrzałam Twoje wyczyny. Gratuluję i życzę dalszych zdobyczy i sukcesów.
Góry upajają. Człowiek uzależniony od nich jest nie do wyleczenia.:)
Awatar użytkownika
Mosorczyk
Członek Klubu
Członek Klubu
Posty: 454
Rejestracja: 04 grudnia 2006, 11:45
Kontakt:

Post autor: Mosorczyk » 09 lipca 2014, 18:11

Tauzen pisze:Szczerze zazdroszczę wyjazdu. Kazbek chodzi nam też po głowie, ale widząc ile dni Ci to zajęło to chyba to marzenie nie prędko się spełni.
Ale dobrze że można przynajmniej poczytać i pooglądać.
Ja też marzyłem. Zawsze staram się realizować moje marzenia :)
janek.n.p.m pisze:Pięknie!!! a tak się kiedyś broniłeś przed wysokimi górami tylko Beskidy;), w Alpach już sporo urobiłeś, a teraz za Kaukaz się bierzesz Gratuluję i zazdroszczę
To racja, bo jeszcze wtedy byłem na etapie ich poznawania. Nigdy nie będę mógł powiedzieć, że je w całości poznałem, ale przeszedłem już dużą część beskidzkich szlaków i otwarłem się na kolejne góry. Tak to działa :). Chęć poznawania jest coraz głębsza :)
HalinkaŚ pisze:Michał, jestem pod ogromnym wrażeniem Twoich dokonań. Niezmiernie podobają mi się te ukwiecone łąki i różnorodność kwiatów, a o krajobrazach nie wspomnę. No cóż dla mnie już taki rodzaj wypraw jest niedostępny, ale z przyjemnością obejrzałam Twoje wyczyny. Gratuluję i życzę dalszych zdobyczy i sukcesów.
Dziękuję bardzo. Myślę, że to, co podobało Ci się najbardziej, czyli polany, kwiaty, itp. rzeczy są jak najbardziej dostępne dla Ciebie. Do 3000m n.p.m. dojdzie tam każda rodzina (chodziły tam matki z dziećmi). Wędrówka odbywa się tylko wydeptaną ścieżką i wiele tatrzańskich szlaków, które już przeszłaś jest znacznie trudniejsza niż ten odcinek. Problemem mogą stać się finanse, bo bilet lotniczy kosztuje swoje. Ale jeśli ma się na bilet to warto spróbować. Do 3 000m n.p.m. jak najbardziej jest szlak dostępny dla Ciebie. Warto bo cały jeden dzień poświęciłem tylko po to, aby podziwiać te kwiaty. Są po prostu wspaniałe!
Awatar użytkownika
Kovik
Członek Klubu
Członek Klubu
Posty: 2118
Rejestracja: 18 maja 2010, 22:59
Kontakt:

Post autor: Kovik » 10 lipca 2014, 3:35

jako że w pracy mam mnóstwo czasu między zmianami to przemogłem się i przeczytałem relacje. I powiem tak: góra wspaniała i wobec tego gratulacje za wejście a to co uwiecznione na fotkach to świetnie się oglądało. teraz czekam na zdjęcia z Elbrusa
http://gorolotni.blogspot.com

Życie zaczyna się po trzydziestce
Awatar użytkownika
Alina
Członek Klubu
Członek Klubu
Posty: 392
Rejestracja: 19 czerwca 2011, 23:34

Post autor: Alina » 10 lipca 2014, 21:44

Zdjęcia niesamowite,ale jakby relacja była bardziej rozstrzelona,to pewnie by się przyjemniej czytało,a tak mam mrówki w oczach.
Pielęgnuj swoje marzenia. Trzymaj się swoich ideałów.
Awatar użytkownika
Mosorczyk
Członek Klubu
Członek Klubu
Posty: 454
Rejestracja: 04 grudnia 2006, 11:45
Kontakt:

Post autor: Mosorczyk » 10 lipca 2014, 23:02

Alina pisze:ale jakby relacja była bardziej rozstrzelona,to pewnie by się przyjemniej czytało,a tak mam mrówki w oczach.
To fakt, mi też się czasem mieni :). Postaram się to podzielić na mniejsze fragmenty.

EDIT: Już podzielone :)
Awatar użytkownika
Tilia
Członek Klubu
Członek Klubu
Posty: 1073
Rejestracja: 21 listopada 2008, 20:16

Post autor: Tilia » 11 lipca 2014, 21:11

ciekawa lektura a zdjęcia.........nieziemskie :!: gratuluję osiągnięcia :!: super sprawa,że takich fajnych kompanów znalazłeś,co wojsko to wojsko,tym bardziej zawodowe :) a i oni mieli dużo szczęścia,że na Ciebie trafili bo tyle informacji,jak również intuicję,to mało kto ma.
"Niech wiatr zawsze Ci wieje w plecy, a słońce świeci w twarz, niech wiatry przeznaczenia zaniosą Cię do nieba byś zatańczyła z gwiazdami!!
Awatar użytkownika
Mosorczyk
Członek Klubu
Członek Klubu
Posty: 454
Rejestracja: 04 grudnia 2006, 11:45
Kontakt:

Post autor: Mosorczyk » 12 lipca 2014, 19:53

Tilia pisze:super sprawa,że takich fajnych kompanów znalazłeś,co wojsko to wojsko,tym bardziej zawodowe
Fajnie, bo było zgranie. Może jeden był słabszy od reszty, ale miał chęć wejścia i to nas właśnie łączyło.
Tilia pisze:gratuluję osiągnięcia!
Dzięki :)
Anonymous

Post autor: Anonymous » 02 sierpnia 2014, 6:48

Gratulacje! Dopiales Swego. Przyznam obu relacji nie czytalem. Myszke ustawilem na najwolniejsze przewijanie, ale ciezko o dobre chwyty w tej scianie tekstu. Powiedzialbym chaos lekarskich hieroglifow, ale ponoc ten typ tak ma. Nie zmieniaj sie, przyj do przodu, jak dlugo nogi podaja, zycie nie utrudnia i pisz te wspomnienia z kolejnych wyzwan, a noz zabraknie gor :)
Awatar użytkownika
Mosorczyk
Członek Klubu
Członek Klubu
Posty: 454
Rejestracja: 04 grudnia 2006, 11:45
Kontakt:

Post autor: Mosorczyk » 16 sierpnia 2014, 12:13

KRK pisze:Gratulacje! Dopiales Swego.
Dzięki Ci KRK. Fajnie, że też chciałeś jechać ze mną, ale miałeś ostatecznie inne góry do zrobienia. Udało Ci się to, co zaplanowałeś? Ciekawi mnie ta Twoja trasa...
KRK pisze:Myszke ustawilem na najwolniejsze przewijanie, ale ciezko o dobre chwyty w tej scianie tekstu. Powiedzialbym chaos lekarskich hieroglifow, ale ponoc ten typ tak ma. Nie zmieniaj sie, przyj do przodu, jak dlugo nogi podaja, zycie nie utrudnia i pisz te wspomnienia z kolejnych wyzwan, a noz zabraknie gor
Dzięki za miłe słowo. Pisać będę długie relacje i nie obchodzi mnie czy komuś się one będą podobać, czy nie. Wiem, że ludzie szukają szczegółów tak samo jak ja, gdy jadę w nieznane :). Ja zawsze szukam długich i szczegółowych relacji, bo nigdy nie zrozumiem tego, jak można opisać pół dnia wędrówki słowami: "idziemy do góry mijając sterty kamieni...". Dla mnie góry to emocje, przeżycia, opisy tras, myśli o tym co nieznane, obawy i lęki...
Awatar użytkownika
Kovik
Członek Klubu
Członek Klubu
Posty: 2118
Rejestracja: 18 maja 2010, 22:59
Kontakt:

Post autor: Kovik » 16 sierpnia 2014, 12:25

Mosorczyk pisze:Ja zawsze szukam długich i szczegółowych relacji, bo nigdy nie zrozumiem tego, jak można opisać pół dnia wędrówki słowami: "idziemy do góry mijając sterty kamieni...". Dla mnie góry to emocje, przeżycia, opisy tras, myśli o tym co nieznane, obawy i lęki...
a kto inny znowu nie zrozumie np takiego: po szesnastu krokach stoimy na ruchomym kamieniu za którym skręcamy w lewo o 35 stopni...

Ale tak jak mówisz nie zważaj na to co mówią inni tylko rób swoje. Każdy ma swoje zboczenia (tylko się za to nie obrażaj :) ), a jak te zboczenia są pozytywne to trzeba kontynuować. Zdjęcia pstrykasz świetne. Pozdro
http://gorolotni.blogspot.com

Życie zaczyna się po trzydziestce
ODPOWIEDZ