Ostry Rohacz - W wykonaniu Mariusz Zaruskiego - rok 1916

W tym dziale dyskutujemy na tematy związane z Tatrami. Rozmawiamy o turystyce, taternictwie powierzchniowym i jaskiniowym, tatrzańskich szlakach, ścieżkach, jaskiniach, schroniskach, wierzchołkach, przełęczach, dolinach, graniach, jeziorach, TOPR, Tatrzańskim Parku Narodowym i TANAP-ie.

Moderatorzy: adamek, Moderatorzy

Anonymous

Ostry Rohacz - W wykonaniu Mariusz Zaruskiego - rok 1916

Post autor: Anonymous » 27 kwietnia 2009, 20:15

Granią Rohaczów w zimie

Chrzęściły narty po twardej szreni, gdyśmy w sześciu nocą już zbliżali się
do Chochołowskiej Polany. Na tle ciężkich, ośnieżonych masywów gór,
niewyraźnie majaczących pod czarną kopułą nieba, na którym pełgały błyski
jarzących się gwiazd, smutnie rysowały sią chochołowskie szałasy, rzekłbyś,
kierdel baranów bezradnych, opuszczonych przez gazdę. Towarzysze rozproszyli
sią po opustoszałym osiedlu, szukając miejsca dogodnego na nocleg. Po
dłuższej chwili głosy ich zwołały wszystkich do jednego małego szałasu, w
którym był piec i wyrki pod sczerniałymi ścianami. Tam, paląc watrę na
palenisku pierwotnego pieca, otuleni mgłą dymu, który gęstą chmurą wisiał
nad naszymi głowami, spędziliśmy noc długą i mroźną.
W nieznaną, nieodkrytą jeszcze krainę zimową miały jutro nieść nas narty,
kędyś po grzbietach Tatr Zachodnich, opancerzonych szrenią i zbrużdżonych
gwałtownymi wichrami, kędyś w sąsiedztwie drzemiących nad żlebami lawin, pod
grań skalną Rohaczów, które odgrodziły od słońca Zuberską Dolinę... Więc co?
a jak? jak jutro będzie? jak było na innych graniach, które nas drzewiej
puściły... - takie myśli były tematem gawęd, prowadzonych przy świetle
ogniska. Mróz tęgi zapieczętował białym szronem małe okienko szałasu i do
kurnej izby, gdy płomień watry zaczynał po kamieniach się czołgać, co chwila
zaglądał.
Już dzień osrebrzył głowę Wierchu Jamburowego, gdy narty nasze znowu
zgrzytać poczęły po twardej jak szkło szreni; na całą Dolinę Jarząbczą ten
brzęk chropawy rozchodził sią w mroźnym powietrzu. Skierowaliśmy się na
grzędę, biegnącą z Długiego Upłazu pomiędzy Kończystą a Czołem, co nad
Bobrowiecką Przełęczą się wznosi. Narty ślizgały się i utrudniały nasz
pochód, wybrawszy więc miejsce osłonięte smreczkami, wbiliśmy je w śnieg
mocno, ażeby wiatrom ostać się mogły i zostawili do dnia powrotu; na rakach
ruszyliśmy dalej krok za krokiem do góry ku białym nawisom na grani Upłazu.
Wyspinawszy się na ściankę nawisu, spojrzeliśmy w daleką Studziennej Wody
dolinę, na rozłożysty Wierch Salatyński, dziś jak gdyby świeżo z gipsu
ulany, ze złotą czapą na głowie. Na lewo, jak okiem sięgnąć, rozwarły Tatry
na ścieżaj swe wrota i wzrok nęciły jasnością cudownej krainy: ocean
wierchów, szczytów i igieł lodowych, góry szklane z opowieści arabskich
bajarzy!
Na grani wiatr z dalekiego zachodu przelewał się w Jarząbczą Dolinę i
chwytał po drodze suchy popiół śnieżny, wznosząc złote kurniawy; jak w
aureoli szliśmy we mgle tęczowej zadymki na garb bezkształtnego Rakonia, na
lodowate stoki Wołowca. Cząsteczki śniegu, ślizgając się po lodowatej
skorupie, wydawały dźwięk metaliczny, a w masie tworzyły chór ogromny i
cichy; brzmiały akordy przeczyste z miliona tonów ledwo słyszalnych złożone,
jakaś pitagorejska "harmonia sfer" na rubieży świata dźwięcząca...
Jeszcze krok, jeszcze krok - oto już skałki Wołowca, spadające do Rohackiej
Doliny - i jesteśmy na szczycie.
Rohacze!...
Przed nami Rohacz Ostry w postaci igły śnieżno-lodowej, zatopionej w mroźnej
głębi lazuru. Na obie strony ścięty potężnymi ciosami jakiejś cyklopowej
siekiery, gdy wyrąbywała dziwny ten twór granitowy... koronę śnieżną teraz
ma na głowie i hardym wzrokiem na nas poziera.
Ciężka nas czeka robota. Wiemy jednak, że z wrogiem trzeba pierś o pierś
zetknąć się, ażeby siłę jego ocenić; znamy tych granitowych olbrzymów, które
nie inaczej jak w ręcznym boju ustąpią.
Schodzimy szybko z Wołowca, na przełęcz, wiążemy się linami po trzech na
jednej linie i zaczynamy się wznosić. Jeszcze groźniejszy stąd Rohacz! Szreń
pod nogami, mróz tęgi. Czekany w robocie, twardo dzwonią ich razy po
lodzie - pobudkę grają...
Idę tu w drugiej partii... cóż tam? Jesteśmy pod ścianką skalną, zasłonięci
jej żebrem od partii pierwszej. Słychać - zgrzytają raki po skale, czasem
czekan zadźwięczy, poza tym cisza. Nie trzeba objaśnień: rozmawiamy
półgłosem i czekamy cierpliwie - znać tam niełatwa robota. I na nas
przyjdzie kolej.
Po chwili słyszymy wesoły głos z góry: "można"! Ruszamy tedy. Istotnie - to
pierwszy "zamek": ścianka granitowa, w niej rysa lodem zatkana, brak
chwytów, bo chwyty pod szkliwem - nad głową śnieg... Zachrobotały i nasze
raki, szukają miejsc słabych w lodowym pancerzu; ręce śnieg zmiatają ze
skały albo przebijają w nim po łokcie wgłębienia, mające chwyty zastąpić...
Jest! pierwszy zamek za nami.
Znowu szreń, ścianka śnieżna, skałki, znów zamek -tuż blisko szczyt. Więc
koń! Koń skalny - najtrudniejsze miejsce w grani Rohacza Ostrego - to wąska
grań, ścięta pionowo od strony Doliny Rohackiej, a bardzo stromo od
Jamnickiej; latem pomimo dużej ekspozycji nie nastręcza żadnych większych
trudności. Lecz teraz grani nie widać; jest grań wprawdzie - jak nóż giganta
obrócony ostrzem do góry - biała grań śnieżna, w powietrznej głębi rzucona
na podobieństwo mostu między dwoma cyplami wierzchołka. Asekurując się
linami, ostrożnie czołgamy się po tym moście bajecznym a cała uwaga każdego
z nas skupiona jest w jednym ognisku, w jednym życzeniu: jeżeli most nie
wytrzyma mego ciężaru i pode mną się skruszy, mam spadać tak, ażebym nie
przechylił się ku żadnej stronie przepaści i na grani pozostał; każdy
wyczuwa środek ciężkości i posuwając się grzbietem konia, przechyla się to w
tę, to w ową stronę otchłani.
Zostawiwszy konia za sobą, schodzimy w głębokie wcięcie w grani, skąd bardzo
stromym śnieżnym kominem na szczyt. W kominie na całej przestrzeni
posuwaliśmy się za pomocą chwytów, znanych tylko tym, którzy odbywali zimowe
wspinaczki, a które można nazwać "chwytami przedramiennymi", albowiem palce
najmniejszą tu grają rolę, siła zaś chwytu polega na oporze, jaki daje masa
śniegu całemu przedramieniu.
Na szczycie niedługo bawiliśmy: mróz pędził nas dalej. Grań spadała w dół
uskokami, które pokonywaliśmy rozmaicie, czasem nawet zeskakując w toń
śnieżną.
Z Rohacza Ostrego na Rohacz Płaczliwy. Niezwykły widok przedstawił się nam w
pobliżu Przełęczy Zielonej. Grań tutaj spiętrzyła się w tak fantastyczne
twory śnieżne, że chociaż każdy z nas obyty był dobrze z cudami tatrzańskiej
zimowej fantasmagorii, przez dłuższy czas staliśmy bez ruchu, podziwiając
robotę pelazgiczną zimy. Oto ściana lita ze śniegu, straszliwą w swej
śmiałości linią spadająca w przepaść; oto potworne białe kowadło, na którym
chyba legendarni przodkowie Lapończyków, rówieśnicy Laurukadża, kuli swe
siekiery, gdy tkwiło jeszcze w lodach hyperborejskich; oto zęby mamuta,
wyszczerzone ku Rohackiej Dolinie; klepsydry, mierzące wieczność lawinami
pyłu śnieżnego; a tuż obok koronki misterne, pióra, najcudowniejszą
cyzelerską robotą zdobione; przeczyste linie Rafaela i białość nieskalana
podbiegunowej pustyni...
Z przełączy najpierw stromo po szklistej szreni, potem łagodniejszymi
stokami zeszliśmy szybko w dolinę. Tam nocleg w opuszczonym domku
strzeleckim, widok dobroczynnego ogniska, rozmowy pełne radosnego
zadowolenia z dokonanego czynu taternickiego, rozmowy o Tatrach, które nigdy
się nie zaczynają i nigdy nie kończą, gdy w kółku taterników są prowadzone -
przychodzą z Tatr i w Tatry wracają, dlatego zawsze są z nimi.
Niezapomniane to chwile!
Na drugi dzień w czas lawinowy, pozostawiwszy dwóch towarzyszy, którzy
chcieli być na Salatyńskim Wierchu, skrajem lasu wstępowaliśmy na stoki
Szyndlowca, szukając drogi bezpiecznej. Byliśmy na Szyndlowcu, a w drodze
powrotnej zastaliśmy narty na miejscu. Na nartach już czwartego dnia
odbyliśmy wycieczkę na Wierch Trzydniowiański i napatrzywszy się jeszcze raz
na niezrównaną z tego punktu panoramę Tatr Zachodnich, skierowaliśmy swe
śnieżne czółenka ku chochołowskim szałasom.



Mariusz Zaruski
Anonymous

Post autor: Anonymous » 28 kwietnia 2009, 23:18

Piękne. Dziękuję.
ODPOWIEDZ