Co do Chmielowskiego to naprawawdę dokładnie opisał Tatry. Wybierając się poza szlak osobiście korzystam z jego przewodników. Część wydał sam, a część współnie z Mieczysławem Świerzem. Na jego wzór później wydał swoje słynne przewodniki WHP.
I jeszcze coś o Klimku z książki Wawrzyńca Żuławskiego "Tragedie tatrzańskie":
W ŚCIANIE MAŁEGO JAWOROWEGO
Wołanie o pomoc, które rozlegało się w pustce górskiej, dobiegało z północnej
zerwy Małego Jaworowego Szczytu, ze skalnej platformy pokrytej wielkimi głazami.
Tego dnia - 5 sierpnia 1910 roku - młody, ale już świetnie zapowiadający się
taternik, Stanisław Szulakiewicz, wraz ze swym towarzyszem, Janem Jarzyną,
wyruszyli z zamiarem dokonania pierwszego przejścia tej ściany. Owa ściana,
licząca przeszło trzysta metrów wysokości, odstraszała kruchością zwietrzałych
skał i gładką, niedostępną partią szczytową. Nikt jeszcze nie przeszedł ani
nawet nie próbował przejść tych groźnych urwisk, toteż zadanie, które sobie
postawili młodzi zdobywcy, było niezwykle poważne. Początkowo prowadził
Szulakiewicz. Dość szybko przebyto pierwsze przeszkody ściany: wąską, płytową
rynnę skalną. Wyżej, w środkowych partiach, teren stał się łatwiejszy, mniej
stromy, bardziej rozczłonkowany. Stroma półka, ciągnąca się skośnie w prawo,
zaprowadziła wspinaczy do piarżystego wgłębienia. Skały spiętrzały się nad nim
pionowo, ale jeszcze nieco dalej w prawo trawiasto-skaliste żebro pozwalało bez
większych trudności pokonać dalszy odcinek. Pionowy uskok żebra udało się
okrążyć dalekim łukiem od lewej strony. Już sto metrów, już sto pięćdziesiąt,
już więcej niż połowa ściany została zdobyta. Rosła przepaść pod stopami, coraz
głębiej i głębiej w dole widać piargi i śniegi doliny. Od połowy ściany pierwszy
szedł Jarzyna. Żebro, którym się wspinał, stawało się coraz bardziej strome. Do
szczytu zostało już tylko jakieś sto dwadzieścia metrów, ale teraz zagrodziły
drogę gładkie, żółto zabarwione płyty górnych partii ściany. Daremnie młodzi
taternicy szukali jakiejś luki w przewieszonych zerwach. Wąskim, poziomym
gzymsem skalnym posuwają się jakiś czas w prawo, w poprzek ściany, natrafiając
na obszerną platformę zasypaną piargiem i kamiennymi blokami. Trudno nam dziś
odtworzyć ściśle szlak ich dalszej wspinaczki. Ściana nad platformą wykazuje
niewielkie możliwości przejścia. Najlepszym tego dowodem jest fakt, że do dziś
jeszcze nie została pokonana. W rok po próbie Szulakiewicza i Jarzyny cofnęli
się z tego miejsca dwaj najznakomitsi ówcześni taternicy węgierscy: bracia Gyula
i Roman Komarniccy. Zdobyli oni wprawdzie północną ścianę Małego Jaworowego, ale
ominęli jej górne partie dalekim trawersem w prawo. Jarzyna rusza znowu naprzód.
Śmiało atakuje pionowe płyty skalne. Wyszukuje małe, prawie niewidoczne chwyty i
stopnie. Z najwyższym wysiłkiem wspinacze posuwają się powoli metr po metrze.
Szulakiewicz asekuruje towarzysza z uwagą i skupieniem, ale - bądźmy szczerzy -
cóż warta była asekuracja w czasach, gdy wbicie haka w skały zdarzało się tylko
wyjątkowo, a normalnie stosowanym ubezpieczeniem była lina trzymana przez
asekurującego po prostu... w ręku? A właśnie w tej chwili asekuracja przy pomocy
haków i karabinków miałaby wartość nieocenioną. Jarzyna znajduje się bowiem
jakieś piętnaście metrów nad towarzyszem w sytuacji nadzwyczaj niebezpiecznej.
Stoi na maleńkich stopniach w przewieszonej ścianie, ręce zaciśnięte na skalnych
chwytach drżą mu ze zmęczenia. Odczuwa teraz skutki nadmiernego wysiłku wielu
godzin wytężonej wspinaczki. Usiłuje wyciągnąć się na rękach w górę, na
dogodniejsze miejsce, i wtedy utrudzone mięśnie odmawiają posłuszeństwa,
nastąpił skurcz, zgięta w łokciu ręka zesztywniała, stała się nagle jakaś obca,
jakby nie własna, palce wyprostowały się wbrew woli, wypuściły chwyt. Zanim
wspinacz zrozumiał, co się właściwie stało - już leciał w powietrzu głową w dół.
Gwałtowne szarpnięcie liny wyrwało błyskawicznie Szulakiewicza ze stanowiska
asekuracyjnego. Po ułamku sekundy lecieli już obaj. Przerzuciło ich przez
platformę, z której niedawno wyszli, ale łącząca ich lina zaczepiła się o jeden
z bloków skalnych, jakimś cudownym wprost przypadkiem nie zerwała się i obaj
zawiśli potłuczeni, lecz żywi. Z trudem udało im się wygramolić z powrotem na
platformę. Dziwna rzecz: Jarzyna, którego upadek wynosił niemal pięćdziesiąt
metrów, wyszedł z niego prawie bez szwanku. Natomiast Szulakiewicz, który spadał
"zaledwie" dwadzieścia metrów, odniósł poważniejsze, choć prawdopodobnie
niegroźne dla życia obrażenia i nie był w stanie poruszać się o własnych siłach.
Początkowo sądzili, że dłuższy odpoczynek na platformie wystarczy, by przywrócić
Szulakiewiczowi możność choćby najpowolniejszego schodzenia z pomocą liny. Gdy
po dwóch godzinach stan nie uległ zmianie, zdecydowali, by Jarzyna spróbował
zejść sam i sprowadzić pomoc. Była to jedyna decyzja, jaką w tych
okolicznościach mogli powziąć. Oczekiwanie pomocy w ścianie, przywoływanie jej
krzykiem w pustej, nie uczęszczanej wówczas Dolinie Jaworowej było zupełnie
bezcelowe. W pogodny dzień wołanie mogliby może usłyszeć nieliczni turyści
przechodzący niekiedy szlakiem przez Lodową Przełęcz. Tego dnia jednakże pogoda
była wybitnie niepewna. O, właśnie z mgieł wałęsających się nisko nad doliną
poczyna padać drobny, tatrzański kapuśniaczek. Trzeba się spieszyć, zanim skała
nie stanie się mokra i śliska. Ciężka to decyzja dla każdego prawdziwego
człowieka gór opuścić rannego towarzysza, nawet gdy się wie, że to dla niego
jedyny ratunek. Tym cięższa, gdy się ma ze sobą marny kawałek liny, pod sobą
blisko dwieście metrów trudnej i kruchej ściany, a wie się dobrze, iż od
powodzenia wyprawy, od jednego fałszywego kroku zależy życie lub śmierć kolegi i
przyjaciela. Jan Jarzyna bez wahania wziął na siebie to brzemię
odpowiedzialności. Późniejsze kroniki taternickie nie notują już więcej jego
nazwiska. Nie wiemy, jakie były dalsze losy tego młodzieńca o zadatkach na
alpinistę wielkiego kalibru. Przypuszczać należy, że po straszliwych
zdarzeniach, o których tu piszemy, Jarzyna porzucił taternictwo na zawsze.
Jednakże nawet dziś, po tylu latach, czujemy podziw i szacunek dla hartu woli
człowieka, który potrafił dokonać niezwykłego czynu: mimo potłuczeń, mimo
niewątpliwego wstrząsu po wypadku, mimo coraz to pogarszającej się pogody zejść
samotnie, bez asekuracji, poprzez urwisko Małego Jaworowego i w niezwykle
szybkim tempie odbyć wielogodzinny, wytężony marsz do dalekiego schroniska przy
Morskim Oku. Do schroniska tego dotarł o godzinie dziesiątej wieczór.
Natychmiastowy telefon do zakopiańskiego Pogotowia, krótki (jakże krótki!)
moment odpoczynku, i Jarzyna wraz z dwoma przebywającymi w Morskim Oku turystami
i trzema przewodnikami pomaszerował w ciemność deszczowej nocy z powrotem pod
ścianę, w której zostawił oczekującego pomocy Szulakiewicza. Alarm o wypadku na
Małym Jaworowym postawił na nogi całe Tatrzańskie Pogotowie. Mimo późnej
wieczornej pory, mimo fatalnej pogody, ulewy i wichru kierownik Mariusz Zaruski
zmobilizował wszystkich obecnych w Zakopanem przewodników i taterników. O
północy tego samego fatalnego dnia 5 sierpnia ekspedycja wyruszyła na góralskich
furkach przez Łysą Polanę do Jaworzyny, a stamtąd - już pieszo - do Doliny
Jaworowej. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że szanse uratowania Szulakiewicza są
niewielkie i że natychmiastowa pomoc jest konieczna. W miarę wznoszenia się w
górę deszcz zmieniał się w mokry śnieg, pomieszany z gradem. Było oczywiste, że
nieszczęśliwy wspinacz, ciężko potłuczony, leżący samotnie na skalnej platformie
w ścianie, nie wytrzyma długo, że może nawet nie dożyć do rana. Z drugiej zaś
strony, czy uda się w tak wyjątkowych warunkach wedrzeć wysoko w groźną,
niedostępną ścianę, której dopiero wczoraj po raz pierwszy dotknęła stopa
człowieka? Czy uda się następnie opuścić na linach w dół ciało rannego? Pytania
te zadawał sobie Zaruski, odpowiedzialny za życie tego w ścianie i życie tych
wszystkich, którzy z nim razem szli na tak wielkie niebezpieczeństwa - nurtowały
także towarzyszących mu taterników: zdobywcę południowej ściany Zamarłej Turni,
Stanisława Zdyba, świetnych wspinaczy, Romana Kordysa i Aleksandra Znamięckiego.
Nurtowały chyba najbardziej Klimka Bachledę, który mimo swych sześćdziesięciu
jeden lat wciąż jeszcze dzierżył berło "króla tatrzańskich przewodników". Klimek
może najlepiej zdawał sobie sprawę, że zadanie, jakie ich czekało, niemal
przekracza siły ludzkie. Wiedział o tym, gdyż trzydzieści lat wędrówek po
górskich szlakach dało mu doświadczenie, którym nikt nie mógł się z nim równać.
Ale Klimek się nie cofnie. Miałby się wahać on, który jeszcze jako młody chłopak
w roku 1873 niósł ratunek ginącym w czasie wielkiej zarazy w Zakopanem, on,
którego całe życie było ciągłym narażaniem się w górach za innych? Ten stary
bohater bez skazy myślał tylko o jednym, o tym, że gdzieś wysoko w skałach żywy
człowiek czeka ratunku. Jeszcze przed świtem, w sobotę 6 sierpnia, w gęstej
mgle, deszczu i śnieżycy wyprawa Pogotowia dotarła pod ścianę. Niestrudzony
Jarzyna czekał już wraz grupą, którą przyprowadził z Morskiego Oka. Udzielił
Zaruskiemu szczegółowych informacji o wypadku i określił możliwie najdokładniej
miejsce, w którym zostawił Szulakiewicza. Dziś, po tylu latach, gdy nie żyje już
bodaj nikt z członków owej pierwszej grupy ratowniczej, nie sposób ustalić,
dlaczego Zaruski nie wziął Jarzyny ze sobą w ścianę. Przypuszczać należy, że
powód był bardzo prosty: wytrzymałość ludzka ma przecież swoje granice. Jarzyna,
który od dwudziestu czterech godzin był bez przerwy w akcji, który przebył trudy
przejścia ścianą i o wiele cięższe trudy zejścia, przeżył pięćdziesięciometrowy
upadek, wstrząs nerwowy i szaleńczy wyścig z Jaworowej do Morskiego i z powrotem
- zapewne nie był już w stanie wspinać się, choćby przy najwydatniejszej pomocy
liny i towarzyszy. A jednak, tylko Jarzyna - który tę drogę poznał na wylot, w
pogodę i niepogodę on jeden miał szanse nieomylnego zaprowadzenia ekspedycji do
miejsca wypadku mimo mgły. Lodowata ulewa objęła Tatry. Szumiały wezbrane
potoki, w żlebach grzmiały wodospady, ściany górskie pobłyskiwały przez mgłę
siecią białych, spienionych siklaw. Pioruny rozświetlały co chwila szarość
zamieci, grad i deszcz siekły ciała wspinających się ratowników, oślepiał ich
śnieg niesiony wichrem. Tylko ten, co zna Tatry o każdej porze roku, o każdej
porze dnia i nocy, w każdą pogodę, może sobie zdać sprawę, czym są takie
godziny, gdy sprzymierzone ze sobą żywioły atakują drobną kruszynę ludzką,
tkwiącą gdzieś w urwisku. Rozproszeni po ścianie ratownicy metr po metrze
wdzierali się w górę. Wciągali się na rękach, podpierali łokciami, kolanami;
pełzali po nachylonych, oślizłych płytach skalnych. Woda wlewała im się przez
rękawy, za kołnierze, wyciekała nogawkami spodni. Przemoknięci, sztywni,
zgrabiałymi palcami szukali chwytów. Rozsądek nakazywał odwrót, któż by o tym
jednak myślał; gdy od czasu do czasu poprzez szum wodospadu i ryk burzy
przebijał z góry głos ludzki: słabe, żałosne wołanie Szulakiewicza! Słyszał je
Zaruski, słyszał je także Klimek, gdy szedł na przedzie grupy ratunkowej. Minęło
wiele takich godzin. Wysoko w ścianie - wytrwały już tylko dwie partie
wspinaczy: związani wspólną liną Klimek, Zaruski i Zdyb, a tuż za nimi - Kordys
i Znamięcki. Przyszedł wreszcie moment, że wszyscy byli u kresu sił. Ciała
dygotały febrycznie, zęby szczękały, z ust zamiast słów wydobywał się jakiś
dziki bełkot, gorączka stawiała przed oczyma zwidzenia i majaki... Dzień miał
się ku końcowi, głos Szulakiewicza od dawna już ucichł, a oni poczęli sobie
zdawać sprawę, że jeśli natychmiast nie rozpoczną odwrotu - podzielą jego los.
Jeden tylko Klimek, głuchy na wszelkie perswazje, parł dalej naprzód. Posuwali
się za nim, pokonując z najwyższym wysiłkiem rosnący bezwład ciał. W pewnej
chwili lina łącząca Klimka z Zaruskim zacięła się o głaz. Gdy szarpnięcia nie
pomagały, Klimek odwiązał się, puścił luźno koniec i poszedł dalej samotnie, bez
asekuracji. - Wracajcie, Klimku! - krzyknął Zaruski, rozumiejąc szaleńcze ryzyko
sytuacji, w której znalazł się stary przewodnik. Machnął lekceważąco ręką. On,
wspinacz nad wspinacze, suchy, drobny, lekki, poruszał się w ścianie z taką
swobodą jak po wygodnej ścieżce. Deszcz, śnieżyca, kurniawa? - znał to wszystko
dobrze. Żelazna wytrzymałość fizyczna i psychiczna sprawiła, że czuł się dużo
lepiej niż jego towarzysze. Miał prawo wierzyć, że da sobie radę nawet w takiej
ścianie, nawet w takich warunkach. A zresztą, czy nie ślubował w Pogotowiu, że
we dnie i w nocy, w deszcz i pogodę, bez względu na trudy i niebezpieczeństwa
ratować będzie do ostatka tych, co giną w górach? Zaruski i Zdyb widzieli, jak
zawrócił w prawa, ku czerniejącej we mgle grzędzie skalnej. Posuwali się jakiś
czas za nim, potem skręcili w lewo do rynny. Byli - nie wiedząc o tym, bo mgła
przesłaniała wszystko - kilkadziesiąt metrów poniżej miejsca, w którym leżał być
może jeszcze żywy Szulakiewicz. Ale tu był kres ich odporności. Ci dwaj ludzie -
obaj o stalowych nerwach, mięśniach i woli - tracili co chwila przytomność.
Zwidzenia prześladowały ich coraz natrętniej. W przebłysku świadomości powzięli
decyzję odwrotu. Z rynny dotarli z powrotem na żebro i tam, drżąc z zimna,
chwiejąc się na nogach czekali na Klimka. I wtedy właśnie po raz ostatni
zamajaczyła im we mgle jego postać. Stał o kilkadziesiąt metrów od nich, ręką
wsparty o skałę, na owej grzędzie, która z prawej strony ograniczała ścianę. -
Klimku! Wra-caj-cie! - zawołał znowu Zaruski.
W wyciu wiatru, w szumie ulewy nie słyszano jego odpowiedzi. Zamachał dwa razy
ramieniem i ręką wskazał w kierunku grani pomiędzy Małym Jaworowym a sąsiadującą
z nim turnią. Czy chciał jeszcze przeszukać żleb, leżący za grzędą, czy wydało
mu się, że słyszy wołanie Szulakiewicza, czy też widząc stromą, wąską półkę
skalną, która zaczyna się na grzędzie i biegnie w prawo, sądził że szybciej
wydostanie się nią na grań i zejdzie bezpiecznie na południową stronę? - nie
dowiemy się tego nigdy. Zginął im z oczu za skalną krawędzią. Pozostali na
miejscu pełni niepokoju pomimo odrętwienia i zmęczenia. - Wracajcie, Klimku! -
krzyknął jeszcze raz Zaruski.
Donośny hurkot lawiny kamiennej w żlebie, gdzieś w tej stronie, gdzie zniknął
Klimek Bachleda, był jedyną odpowiedzią... Najwyższym wysiłkiem woli udało się
Zaruskiemu, Zdybowi i innym wrócić już po ciemku z północnej ściany Małego
Jaworowego. Zostawili zawieszone na skałach liny, w nadziei, że ułatwią one
Klimkowi ewentualny powrót. Noc spędzona podczas ulewy w lesie, przy ciągle
gasnącym ognisku, nie mogła przynieść wypoczynku zmordowanym do ostatka
ratownikom. Rano, w niedzielę 7 sierpnia, gdy nie przyszło zbawcze słońce,
wszyscy byli w takim stanie, że podjęcie dalszej akcji stało się niemożliwością.
Na szczęście z dołu przyszły posiłki. Wieść o katastrofie na Małym Jaworowym i
dramatycznych zmaganiach ekip Pogotowia poruszyła wszystkich ludzi gór po obu
stronach Tatr. Przybywali do doliny Jaworowej coraz to nowi przewodnicy i
taternicy, wspinacze polscy i ich wypróbowani przyjaciele - wspinacze węgierscy.
((2)) Zaruski odesłał w dół najbardziej wyczerpanych, a sam z nowymi ochotnikami
- mimo spóźnionej już pory - ruszył znów w ścianę. O Klimka na razie nikt się
nie martwił. Po prostu nie wierzono, by mogło mu się wydarzyć jakieś
nieszczęście. Bać się o Klimka to przecież tak, jakby się miało bać o skalnego
orła lub o śmigłą kozicę górską. Z pewnością przenocował gdzieś w Dolinie
Staroleśnej albo Rówienek. W tej chwili już chyba jest na dole, po węgierskiej
stronie. Wysuszy się przy piecu, zdrzemnie trochę i kto wie? - może jeszcze dziś
lub jutro zjawi się z powrotem w Jaworowej pomóc swym starszym towarzyszom. Tak
rozpoczęły się wielodniowe boje najpierw o życie, potem już tylko o ciało
Szulakiewicza, a jeszcze później - gdy już było wiadomo, że Klimek nie pojawił
się ani po polskiej, ani po węgierskiej stronie Tatr - walka o zwłoki drogiego
wszystkim kolegi i przyjaciela. "Członkowie Pogotowia i ochotnicy padali już ze
zmęczenia, do dalszej pracy niezdolni - pisał później jeden z uczestników tych
wypraw, poeta, Jerzy Żuławski. - Zastępowano ich wtedy nowymi siłami; od
pierwszej chwili do ostatka wytrwał tylko jeden człowiek, iście żelazny, Mariusz
Zaruski, malarz, poeta, były marynarz, założyciel i bezinteresowny kierownik
Pogotowia". Niedzielne poszukiwania z powodu mgły i dalszej niepogody okazały
się znów bezskuteczne. W poniedziałek, 8 sierpnia o szóstej rano, czterech
przewodników i pięciu taterników pod wodzą Zaruskiego weszło po raz trzeci w
ścianę. O godzinie pół do drugiej dotarli do platformy, na której leżał
Szulakiewicz. W milczeniu stanęli ratownicy nad zwłokami młodego wspinacza,
którego życie przez długie samotne godziny konania wsiąkało z wolna w skały
urwiska wraz z kroplami lodowatego deszczu. Rozpoczęto spuszczanie ciała na
długich linach. Dzień uciekał szybko i zanim przebyto połowę drogi, poczęło się
ściemniać. Zaruski kazał złożyć zwłoki Szulakiewicza na obszernej płasience i
zjeżdżać szybko w dół, by uciec ze ściany przed nocą. Pierwszej partii udało się
osiągnąć piargi. Zaruski i czterej przewodnicy: Jasiek Pęksa, Wojciech Tylka
oraz żyjący do dzisiaj Jędrzej Marusarz i Józef Wawrytko, idąc na końcu, musieli
ściągać mokre, ustawicznie zacinające się liny zjazdowe, co zabierało mnóstwo
czasu. Zapadły ciemności. W żlebie, na pochyłej platformie wystawionej na
spadające lawiny kamienne, pięciu ratowników spędziło zimną,
deszczową noc, wpatrując się w pełgające nad Żabim Stawkiem ognisko ich
towarzyszy i licząc wlokące się w nieskończoność godziny. Wtorek musiano
przeznaczyć na odpoczynek oraz wysuszenie sprzętu i ubrań. Nie było się zresztą
po co spieszyć. Wciąż jeszcze nie wierzono w wypadek Klimka Bachledy. Łudzono
się, że żyje. Wreszcie, w środę 10 sierpnia, pomimo dalszej niepogody udało się
znieść do doliny zwłoki Szulakiewicza i przetransportować do Zakopanego.
Natychmiast po pogrzebie nieszczęsnej ofiary Małego Jaworowego, w piątek 12
sierpnia, nowa osiemnastoosobowa ekspedycja z niezmordowanym Zaruskim na czele
wyruszyła do Doliny Jaworowej - tym razem już jedynie po to, aby odszukać ciało
Klimka. Nikt bowiem nie mógł już mieć wątpliwości co do losu bohaterskiego
ratownika. W sobotę wczesnym rankiem Pogotowie znów przystąpiło do akcji.
Zaruski podzielił wyprawę na cztery grupy. Dwa oddziały poszły przeszukiwać na
nowo, różnymi drogami, fatalne urwisko Małego Jaworowego. Jednakże nadal nie
mieściło się ratownikom w głowach, że Klimek mógł - tak po prostu - odpaść od
skały. Raczej przypuszczano, że gdzieś na grani lub w zejściu padł zwalczony
wyczerpaniem. Dlatego większą wagę przykładano do zadania trzeciego z wysłanych
oddziałów, który miał przeszukać stoki od strony Doliny Staroleśnej i Rówienek,
a zwłaszcza do poszukiwań czwartego oddziału, w skład którego wchodził sam
Zaruski, Żuławski oraz Wawrytko i paru innych przewodników. Oddział ten miał
udać się na przełęcz pod szczytem Zielonym i stamtąd iść ku wschodowi poszarpaną
granią aż po szczerbinę pomiędzy Małym Jaworowym a sąsiadującą z nim od zachodu
Zadnią Jaworową Turnią ((3)). Dalej z pomocą lin ratownicy mieli się opuścić w
dół, przeszukując żleby, nad którymi Klimek musiał przechodzić, jeśli próbował
wydostać się na grań. Zanim jednak grupa Zaruskiego osiągnęła Zadnią Jaworową
Turnię z dołu, z widocznej stąd doskonale czarnej, ponurej przepaści północnej
ściany Małego Jaworowego rozległ się okrzyk i poczęto dawać umówione sygnały.
Idący właśnie na przedzie Wawrytko odwrócił się do swych towarzyszy: - Klimek
znajdziony!
To jeden z oddziałów, przeszukujących urwisko, dostrzegł z wysoka Klimkowe
zwłoki leżące w żlebie pomiędzy Małym Jaworowym a Zadnią Jaworową Turnią. Można
było teraz stosunkowo dokładnie odtworzyć przebieg tragedii. Klimek, w momencie
gdy po raz ostatni pojawił się na krawędzi grzędy oczom Zaruskiego i Zdyba,
istotnie był na początku owej wąskiej, stromej półeczki, biegnącej w prawo pod
przewieszonymi skałami. Nieomylny instynkt doświadczonego człowieka gór
powiedział mu, że jest to najsłabszy punkt nie zdobytej twierdzy górnych partii
ściany Małego Jaworowego ((4)). Poprzednio, przeszukując samotnie rozległą, nie
znaną sobie ścianę, musiał Klimek wyjść prawdopodobnie popod górne zerwy, nie
natrafiając, niestety, we mgle na Szulakiewicza, który już zapewne nie dawał
wtedy oznak życia ((5)). Klimek słusznie - przynajmniej jak na ówczesny stan
techniki taternickiej - uznał owe zerwy za niedostępne. Począł wobec tego
szukać, gdzie by powinni się skierować dwaj młodzi wspinacze i gdzie wobec tego
może leżeć Szulakiewicz. Zszedłszy nieco w dół i przetrawersowawszy w prawo na
krawędź ściany, Klimek odkrył skośną półeczkę. Sądził, że tam gdzieś może być
owa platforma z oczekującym pomocy taternikiem i że stamtąd będzie można
stosunkowo łatwo wydostać się na grań. Na swoje nieszczęście nie wiedział, że
półeczka nie doprowadza do samej grani. Urywa się nagle, a dopiero ponad nią
rozpoczynają się największe trudności drogi. Klimek nie namyślał się długo.
Kiwnął towarzyszom ręką na pożegnanie, a trochę dla uspokojenia ich, i ruszył
półeczką. Stawała się ona coraz węższa, trzeba się było przeczołgiwać pod
przewieszonymi skałami w zupełnej ekspozycji. Po kilkudziesięciu krokach
widniała w niej kilkumetrowa przerwa. Dalej półka ciągnęła się jeszcze, aż
zagradzało ją majaczące poprzez mgłę żebro skalne. "Trzeba zajrzeć poza to żebro
- pomyślał zapewne Klimek - może za nim jest platforma z Szulakiewiczem, może
półeczka ciągnie się dalej, a może - któż to zgadnie w tej ćmie? może to już nie
żebro, a grań?" - Klimek pragnąłby tego bardzo... Mimo żelaznej woli jego ciało
ogarnia coraz silniejsze znużenie. Po gładkiej, mocno nachylonej ku przepaści
płycie stara się Klimek prześliznąć na brzuchu, trzymając się rękami wątłej
trawki, rosnącej w szczelinie skalnej. Rozmiękła od deszczu darń nie wytrzymała
ciężaru i Klimek zsunął się w dół. Na wystającym cyplu skalnym pozostały
zaczepione jego serdak i bluza, on sam wyśliznąwszy się w pędzie z odzienia,
runął w przepaść z dwustumetrowej wysokości... Grzmot kamiennej lawiny, który
słyszeli towarzysze, obwieścił koniec życia tego chłopskiego bohatera. Smutny
był biwak wyprawy ratunkowej w lesie Doliny Jaworowej. Jeśli ktokolwiek miał
jeszcze złudzenia co do losów Klimka - dzień 13 sierpnia rozwiał je całkowicie.
Krótkotrwały okres rozpogodzenia minął. Deszcz zaczął padać znowu. W żlebie, w
którym leżał Klimek, bielił się spieniony wodospad. Cały dzień 14 sierpnia
przeszedł w oczekiwaniu na pogodę. Dopiero w poniedziałek, 15 sierpnia, można
było ruszyć do szturmu. Kuba Wawrytko, Jędrzej Marusarz i Wojciech Tylka przy
pomocy haków, lin i skleconej z gałęzi drabinki pokonali pierwszy,
czterdziestometrowy, przewieszony próg żlebu. Dalej czekały ich nie mniejsze
trudności. W strugach wody, czepiając się czarnych, oślizłych skał, wdzierali
się powoli, nieustępliwie. Około godziny czwartej stanęli przy zwłokach
towarzysza. Z pomocą pozostałych spuścili zaszyte w płótno ciało Klimka Bachledy
i ponieśli na barkach w dolinę. W czterdzieści pięć lat później, w sierpniu 1955
roku, ten sam żleb pomiędzy Małym Jaworowym a Zadnią Jaworową Turnią, niekiedy
zwany również Klimkowym Żlebem, był widownią nowego wypadku, przypominającego
nieco katastrofę Szulakiewicza i Jarzyny. W czasie forsowania, górnej
przewieszonej części żlebu, przy pomocy haków i pętli (tzw. "techniką hakową"),
przez dwójkę polskich wspinaczy młodego pokolenia, St. Biela i Cz. Momatiuka,
idący jako pierwszy Biel odpadł na skutek wyrwania się haka i przeleciawszy
kilkadziesiąt metrów zatrzymał się na platformie - ciężko potłuczony, ale żywy i
co dziwniejsze - bez żadnych poważniejszych uszkodzeń. Momatiukowi, który nie
odniósł szwanku, udało się zejść bez asekuracji do Biela, a potem w dół poprzez
całą ścianę do Doliny Jaworowej. Nie musiał biec po pomoc aż do Morskiego Oka
czy Jaworzyny. W dolinie znajdowały się w namiotach dwa obozy wysokogórskie:
polski i słowacki. Jeszcze tego samego dnia Momatiuk z grupą wspinaczy,
lekarzem, śpiworami, jedzeniem Był z powrotem przy Bielu i nocował z nim. Na
drugi dzień przybyła ekipa ratunkowa słowackiej Horskiej Slużby. Pogoda popsuła
się w prawdzie i tym razem, ale nie do tego stopnia, by uniemożliwić akcję.
Nowoczesny sprzęt (cienkie stalowe liny, bloki, specjalne krzesełko do
transportowania rannych) pozwolił stosunkowo szybko ściągnąć wspinacza ze
ściany, oszczędzając mu przy tym zbędnych cierpień. Po dwóch tygodniach Biel
zdrów i cały opuścił szpital. Porównanie tych dwóch akcji ratunkowych - z 1910 i
1955 roku - mówi wiele o stopniu współczesnego opanowania Tatr. Silny ruch
turystyczny i taternicki, nowoczesny, lepiej przystosowany do terenu górskiego
sprzęt asekuracyjny i ratowniczy stwarza o wiele lepsze warunki bezpieczeństwa
niż kiedyś. Stwierdzenie tego nie umniejsza w niczym - przeciwnie, podkreśla
jeszcze silniej wyjątkową ofiarność i bohaterstwo uczestników owej wielkiej,
tragicznej epopei Małego Jaworowego.
i zdjęcie mojego autorstwa